powrót dżedaj
detale
raporty gryby
powrót dżedaj
podobne
Czytając to, chcesz słuchać to: https://www.youtube.com/watch?v=HahZvGaaWHU
Od ostatniego raportu sporo się zmieniło...
Faktycznie zacząłem ćpać i to tak hopsasa nawet...
Zdawać by się mogło, że po psychodelicznych uniesieniach i potężnych miksach halucynogenów osiągnąłem szczyt moich ćpuńskich możliwości. Narkomańskie spełnienie. A tu taki psikus, bo jednak nie. Chociaż, może i tak? Może to był szczyt, może następnie upadłem i taplałem się w gnoju, by teraz znów wzrosnąć? A może jestem po prostu zagubionym w świecie dorosłych chłopcem szukającym siebie, prawdy i celu w życiu? Może musiałem zanurzyć się w mentalnym bagnie, zachłysnąć się nim, wyrzygać, by wiedzieć czego w życiu nie chcę?
A może nie. Może lubię ćpać. Albo i wszystko na raz i jeszcze trochę.
***
Początek mojego upadku lub jak kto woli rekreacyjnego narkomaństwa mogłbym - jeszcze wczoraj - wskazać na rok 2018 kiedy zacząłem wciągać proszki. I byłaby to prawda ale tylko częściowa, bo początek, najpoczątkowszy, najpoczątkowiejszy miał miejsce o wiele, wiele wcześniej. To jaranko było moim narkomezis.
Nasza toksyczna miłość zaczęła się dosyć wcześnie, bo w kiedy miałem trzynaście lat, chociaż wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że mogę kiedyś się w to wpierdolić. W ogóle pojęcia o niczym nie miałem, co w sumie niespecjalnie się do teraz zmieniło. No ale, gdzie to ja był... o, aha! No tak... Może jednak nie będę znów wszystkiego opisywał, jak chcesz to tutej masz (https://neurogroove.info/trip/w-studni-szale-stwa) i przeczytaj, a ja będę w tym czasie pisał kontynuację.
Ekhem...
Więc mamy ten rok 2018 co nie? Ciepło, nowa praca, ja całkiem czysty od ćpania. Jaram okazyjnie, piję okazyjnie. Czasem (bardzo rzadko) jakiś kwasik wpadnie czy coś. No, rozumiesz jak to leci.
Poznaję R. - wesołego grubaska, który okazuje się być dilerem pewnych kolorowych tableteczek (cóż za zbieg okoliczności!) i zaprawionym narkomanem. Aha i moim współpracownikiem. Początkowo po pracy siadamy u niego w samochodzie i palimy jointa. Relaks bejbe. Po jakimś czasie dochodzą do tego piwka lub wina i posiadówki robią się dłuższe. Ale wszystko jest cacy. W którymś momencie gadka schodzi na inne wspomagacze egzystencjonalne i wymieniamy się zabawkami przy czym okazuje się, że R. ma dojście do zajebistego koksu. No... czemu nie?
Od tego czasu uskuteczniamy wieczorne kokszenie w akompaniamencie trawki i alkoholu. Z początku jest to piątek-popracek, potem gdzieś w tygodniu się zdarzy. Nim się obejrzę walimy codziennie i to nawet podczas pracy. Ale jest ok. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie dostrzegam jednak jak coraz bardziej się staczam, a prymitywne instynkty biorą górę. Kreska, browar i poruchać. Pograć. Naćpać mordę.
Po niecałym roku jestem już zawodowym koksiarzem, chociaż dalej myślę, że mam kontrolę. W końcu - nie muszę, prawda? Nie mam ciśnienia. Ale jednak fajnie sobie zajebać. I zjazdów nie ma. Do czasu oczywiście.
Im dłużej walę tym gorzej się czuję. Więcej alkoholu, o tak! To jest myśl! Kokaetylen robi robotę. Do tego jaranie i jest si. Zdarza się, że jak nie ogarniemy koksu, bo "dzisiaj nie walimy" to dzwonimy po fetę, której oczywiście walimy za dużo i zepsuty przychodzę do pracy. Najmniejsza żarówka mi się nie zapala ale to tylko do czasu. Pewnego wieczoru R. opowiada o swoim weekendzie:
Był dowieźć zabawki do pewnego gościa, a tam szczerbate kurwy na melinie paliły hel i crack. Z ciekawości walnął bucha cracku i było "WOW"! Magia koksu razy sto.
Więc jest ten wieczór, pamiętny wieczór. Wyciąga fajkę, sypie popiołu i cracku.
- Chcesz?
- Nie stary... dzięki - odpowiadam, myśląc, że to chyba trochę za daleko zaszło.
- Na pewno?
- Taaaa... na pewno będziesz jarał? Wiesz przecież jak to wpierdala. Widziałeś. Chcesz się tak stoczyć?
- Eeee tam - bąka i łapie bucha. Momentalnie powieki opadają mu do połowy oczu i mówi, że trochę za grubo. Kurwa! Jesteśmy w pracy, on musi kierować tirem, a jest taki upierdolony, że nie wie gdzie jest. Wpada między kabinę i naczepę, a ja zostawiam go żeby doszedł do siebie. Godzinę później jest już w miarę ogarnięty.
I tak sobie ćpamy. Koks, alko, trawa, a on do tego jeszcze bucha crack. Żyć nie umierać. Zaczynam zauważać jak destrukcyjnie taki tryb życia wpływa na mnie i moje relacje z bliskimi. Czuję jakbym cofał się w rozwoju ale jednak jeszcze kreseczkę wezmę. Tę ostatnią.
W końcu tracę pracę, kontakt z R. się osłabia co sią rzeczy wpływa także na moje uzależnienie, bo teraz nie mam już złudzeń - jestem uzależniony. Z deszczu pod rynnę wpadłem. Zaczynam się "kumplować" z ludźmi, z którymi jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie chciałbym mieć nic wspólnego. Fumfle od kreski i browara. Taaaa... to je rzycie!
R. czasem wpada i oczywiście ćpamy. Za każdym razem. Kontakt nagle się urywa, a po pół roku okazuje się, że żona odkryła jak ten ją oszukuje i go zostawia. On dalej ćpa, imprezuje, jeździ na kurwy. Nawet po jakimś czasie dzwoni ale mam go już głęboko w nosie (he-he) i nawet nie odbieram. Koksu walę coraz mniej, jaram też mniej, piję bardzo mało.
***
Znowu jakieś grzybki zjadam, kwasik, tableteczkę. Ketki troszkę. O, a tutaj DMT. No fajnie, fajnie.
Jednak po pewnym czasie na scenę wkracza kryształ-mefedron. Wiem oczywiście, że to jakiś CMC, bo nawet nie MMC. Nie jestem fanem ale jednak po kresce takiego gunwa fajnie się gra i z przyjacielem raczymy się tym w weekenddy. I znów wpadam w to samo, może i gorsze szambo. Nos zajebany zielonymi glutami, skrzepami krwi. Depresja, brak motywacji i przyjemności z czegokolwiek. No, chyba że zajebię w kinol "mefedronu".
Zamawiam wszelakie dragi, skrzętnie pomijając psychodeliki. Dysocjanty? Oczywiście! Stymulanty? Jak najbardziej! Benzodiazepiny, opiaty? Bejbe pewnie, że tak!
Dwa razy zażywam rekreacyjnie benzo i dwa razy przedawkowuję. Oxycodone, morfina, fentanyl, tramadol, kodeina, makiwara. Niby fajnie ale to nie moja dziedzina. Ja lubię jak mnie rozkurwia, rozumiesz. Jak coś mnie wykręca, młóci, gniecie i szarpie. Opio mi tego nie da. Ani benzodiazepiny. Stimy spoko sprawa ale nie naćpam się nimi tak jak chcę. Więc lecą dysocjanty.
Ketamina, n2o, DCK, MXP, 3-MeO-PCE, 3-MeO-PCP, MXPr, 3-HO-PCE, Efenidyna, 2F-DCK. Do wyboru do koloru. Moja miłość to DCK nadająca się - w zależności od drogi podania - na każdą okazję. Poranek? Walę bucha z methpipe i zaraz postawiony na nogi. I to jak! Pompki, przysiady, pajacyki, taniec-połamaniec! O, yeah! To jest to! Popołudnie? Dalej bucham i delikatnie wciągam. Działanie staje się stabilniejsze i nie muszę tak często sięgać po fajkę. Mogę posprzątać, ugotować, ogarnąć co trzeba. Cacy. A wieczorem wrzucam konkretną dawkę oralnie i w tym czasie mogę sobie jeszcze buchać i dociągać. Upierdolony leżę wtedy i wtapiam się w to co akurat oglądam.
Oczywiście - nadal walę krysztau, jednak mniej.
Staję się zgorzkniały, spięty, spierdolony, pierdolnięty.
Dokupuję coraz to nowe smakołyki. Przerabiam miksy. Staczam się ponownie, lecz w inny rów i dlatego chwilę mi zajmuje zanim się zorientuję, że to też bagno.
Zaczynam się bać. Narkomański diabelski młyn dający złudne poczucie kontroli, gdy jestem na dole i moc wrażeń, gdy jestem na szczycie. To nie tak miało być. Coraz mniej rzeczy sprawia mi przyjemność. Nie chce mi się wychodzić z domu. Nie mam ochoty czytać książek (A tak to kochałem!), grać, oglądać filmów. Jest źle, bardzo źle. Fale myśli samobójczych rozbijają się o resztki rafy mojej psyche.
Może jednak? Raz-dwa i będzie koniec. Koniec ćpania, koniec wymagań, koniec żalu i bólu.
Nie no bez przesady, chuj mi w dupę. Nie ćpam i basta!
***
Ale zajebiste kanapki zrobiłem oł jea! Z kotletem wołowym, kiełkami, pomidorem, kozackimi ogórkami, dressingiem, kaparami, cebulką siekaną drobno i zaangażowaniem. Mmmm ale dobre mmmm. Bułę też upiekłem, nie ma co!
A te donice widzisz? To nie mandarynka, o nie! Dobrze wiesz co hehehe.
Książkę kupiłem nową. Opornie idzie ale coś te trybiki jakby zaczynają pracować.
I kolejne terrarium robimy, tylko do lasu po florę jechać musimy. Czaisz to? Masz kurwa las w domu. I jak taki słoik otworzysz to czujesz też tego lasu zapach. I tak robisz Mmmmm... Ooooo...
Dzisiaj jedynie z ogródka krzaków się pozbyć, zasadzić truskawki, porzeczki i resztę ferajny i super. Potem tę kostkę brukową wyjebać, bo chcę mieć ogródek, a nie podwórko betonowe. Ale będzie zajebiście.
Jutro kajaki. Kiedy ja ostatnio... dziesięć? Dwanaście lat temu na kajakach byłem? Ale ten czas leci.
Lecę wstawić pranie i biorę się za obiad za jakiś czas.
Joł joł.
- 6774 odsłony