morfina
detale
morfina
podobne
Napisał Bohdan Filipowski, były profesor filozofii ezoterycznej
Gdybyśmy zapragnęli zmierzyć niebezpieczeństwo, jakie ten czy ów narkotyk przedstawia dla ludzkości, gdybyśmy próbowali sklasyfikować porównawczo rozmaite narkotyki pod tym kątem widzenia, to mniemam, iż najprostszą miarą, jaką byśmy mogli w tym celu się posłużyć, miarą opartą o podstawy psychologiczne (a więc zgodne z wytycznymi całokształtu naszego studium), miarą, która się nam prawie narzuca, są wartości emocjonalne danego narkotyku. Jest to tak samo przez się zrozumiałe, iż prawie zbyteczne tego dowodzić, zaś praktyka daje nam przykłady na każdym kroku.
Im szerszy jest zakres, im cenniejszy rodzaj przeżyć psychologicznych, jakie z pomocą danego drogu możemy osiągnąć, tym potężniejszą jest jego siła atrakcyjna, tym silniejsza pokusa, na którą jesteśmy wystawieni wobec ewentualnej okazji.
Spytam jakiego bądź narkomana, czemu tak lekkomyślnie naraża swój umysł, zdrowie i nerwy; spróbujmy zwrócić się do niego z tak zwaną perswazją, apelując do trzeźwych argumentów i logiki — a w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto odpowie nam: „ależ, panie, gdyby pan tylko wiedział”… i z entuzjazmem opisze nam niczym nie zastąpione emocje, jakie mu daje jego, supposons, alkaloid, wobec wartości których upada całkowicie taka czy inna życiowa rachuba.
Tak jest — i gdy z tego punktu pragnęlibyśmy porównywać różne narkotyki, to bezwarunkowo morfinę umieścić musimy w rzędzie najniebezpieczniejszych! Bowiem „wartości” owe posiada morfina w stopniu bardzo wielkim — niektóre spośród nich zasługiwałyby nawet na miano zgoła wartości pozytywnych, gdyby… w tym „gdyby” właśnie spoczywa cały punkt ciężkości, lecz zanim uczynimy tutaj to ważkie zastrzeżenie, pozwólmy sobie wprzód na małą dygresję, która nie będzie zresztą tak bardzo nieaktualną.
Nie pomnę, który pisarz francuski uparcie obstawał przy twierdzeniu, że własności emocjonalne narkotyków są tylko i wyłącznie negatywne. Wysnuł też cały szereg wniosków równie fałszywych, jak samo założenie.
Twierdzi on mianowicie, że narkotyki absolutnie nie są w stanie dostarczyć nam wrażeń i przeżyć psychicznych posiadających jakąkolwiek pozytywną wartość, że historie o fantasmagoriach i sensacjach opium, haszyszu etc., opisy sztucznych rajów są od początku do końca czczym wymysłem; wreszcie że narkotyki mogą jedynie na czas pewien usunąć z naszej duszy ból i cierpienia zrodzone ze spraw świata zewnętrznego, czyniąc nas po prostu nieczułymi na wszelkie utrapienia, przykrości i dysharmonie życiowe.
Wynika stąd bardzo ważny wniosek, a mianowicie: na to, by zakosztować słodyczy rajów narkotycznych, trzeba być wprzód nieszczęśliwym, musi się przejść całą gehennę cierpień w życiu, aby dopiero znaleźć rozkosz wyzwolenia się od nich w ogłupiającym odurzeniu, które zresztą nic ponadto nie przynosi. Tym to faktem również tłumaczy sobie ów autor znane zjawisko, że narkomani zazwyczaj nie są zbyt skorzy do ułatwiania „laikom” zapoznania się z ich specyfikiem. Rzeczywiście, w myśl tej tezy rzecz byłaby nieco zbyt skomplikowana, wszak trudno na zawołanie unieszczęśliwić gruntownie swego compagnona, aby móc w następstwie otworzyć mu drogę do prawidłowej oceny jakiegoś alkaloidu.
Jak widzimy, usiłują nam tu przedstawić narkotyki wyłącznie jako rodzaj psychicznego anestheticum.
Dobrym jest choć to, że autor szczerze zaznacza, że narkotyki są mu znane tylko całkiem z daleka, na podstawie „opowiadań dość luźnych” (dodajmy: prawdopodobnie pochodzących z czwartej ręki). Szkoda jednak, że na podstawach tak kruchych buduje gmachy twierdzeń doprawdy bardzo dalekich od rzeczywistości.
Rzeczywistość bowiem ma nam zgoła inne prawdy w tej kwestii do wyjawienia.
Każdy, kto miał z narkotykami w praktyce do czynienia, wie dobrze, że rozmaite białe i brunatne trucizny kryją w swym łonie możliwości przeżyć psychicznych o wiele przerastających wszystkie fantazje literackie na ten temat stworzone; a to już choćby z tej prostej przyczyny, że częstokroć znaczna część owych fantasmagorii z jadu zrodzonych zaledwie z trudem da się słowami wyrazić i opisać.
W rzędzie zaś drogów obdarzonych tymi właściwościami białe matowe kryształy formy kubicznej, zaopatrzone etykietą z napisem Morphium muriaticum, zajmują miejsce zgoła poczesne.
I dlatego powiedzieliśmy, iż morfina jest środkiem ogromnie niebezpiecznym, bo ogromnie kuszącym, posiada bowiem wartości rozliczne pozytywne, nie tylko subiektywnie rzecz biorąc jako źródło emocji, lecz nawet wartości takie, które jako zgoła obiektywne traktować by można, gdyby nie to, że wartości te nigdy i w żaden sposób na dłuższą metę wykorzystać się nie dają, i gdyby nie potworna wprost cena, jaką za nie płacić trzeba, i to zapłacić z rachunków bieżących swego zdrowia fizycznego, moralnego i psychicznego w sposób, który grozi szybkim i zupełnym bankructwem…
Spróbujmy tedy naszkicować możliwie wierny i plastyczny zarys owych stanów psychicznych, jakie przeżywa człowiek z pomocą tak prostego kompletu utensyliów, jak: 1. strzykawka marki „Record”, 2. igła przeważnie cienka nr 17–20 i 3. flaszka z roztworem.
Powiedzieliśmy już, iż pragnieniem naszym jest, aby szkic ten był możliwie wierny. Odrzućmy precz wszelkie apriorystyczne nastawienia w jakimkolwiek kierunku, niech nam nie zależy wcale na tym, aby przemawiać ze stanowiska wroga owego narkotyku. Bo i po co? Jeśli morfina zasługuje na pochwałę, to w imię czego być jej wrogiem? A jeśli godną jest potępienia, to żaden wróg nie będzie dla niej tak groźny, jak sama naga prawda. Postarajmy się wprowadzić czytelnika in medias res tych jedynych w swoim rodzaju stanów, z całym stopniowaniem ich rozwoju, z ich apogeum i decrescendo i wraz z wszelkimi towarzyszącymi im reakcjami i objawami pobocznymi we wszystkich cząstkach człowieczego „ja”.
Jak większość narkotyków morfina za pierwszym razem nie daje jeszcze właściwych wrażeń. Organizm potraktowany po raz pierwszy danym specyfikiem jest przede wszystkim ogólnie oszołomiony i to oszołomienie góruje nad wszystkim, nie pozwalając nerwom sprecyzować i sklasyfikować otrzymywanych wrażeń. To stadium przygotowawcze trwa w zależności od organizmu zazwyczaj od jednego do trzech seansów. Dopiero tedy za drugim względnie trzecim lub czwartym razem przeżywamy wszystkie typowe wrażenia i stany psychiczne właściwe morfinie.
W kolejnym ich opisie zacznijmy od punktu zapewne najszerzej znanego, który również służył za podstawę rozumowania owemu autorowi, którego cytowaliśmy wyżej.
Własność ta jest jakby punktem wyjścia dla szeregu dalszych stanów, przejawia się najwcześniej i jest prawie bez wyjątku powszechna dla wszystkich organizmów. Określić ją można w krótkości, jak następuje: morfina jest uniwersalnym analgeticum fizycznym i psychicznym.
Fakt, iż w kwadrans po iniekcji ustępują prawie że wszelkie, nawet bardzo dotkliwe cierpienia fizyczne, o tyle dobrze jest znanym, o ile nas tutaj najmniej interesuje, jako należący do domeny rozpraw medycznych.
Analogiczne zjawisko na płaszczyźnie psychicznej posiada za to dla nas wagę pierwszorzędną.
Człowiek, który wyjąwszy igłę spod skóry po dokonanym zabiegu obserwuje siebie w oczekiwaniu fenomenów, jakie nastąpią w jego duszy, prawie nigdy nie zdoła pochwycić momentu, w którym czar zaczyna działać. Zupełnie tak, jak ze snem. Dopóki skupiamy uwagę na fakcie zasypiania, pragnąc zbadać, jak się to właściwie dzieje — dopóty sen nie przychodzi; odwróćmy jednak na chwilę tylko myśl naszą — już śpimy!
To samo tutaj. Zupełnie niepostrzeżenie, nie wiadomo kiedy i jak, zmienia się całkowicie nasz stosunek do świata, wkładamy na oczy kompletnie odmienne nowe szkła, światopogląd nasz, począwszy od najbliższego otoczenia, aż do najdalszych nam psychicznie cząstek bytu, ulega gruntownej, och! jakże zasadniczej przeróbce.
Nie zdołaliśmy uchwycić momentu granicznego dwu stanów, lecz w pewnej chwili (pod warunkiem oczywiście zachowania zdolności samokrytycyzmu i obserwacji w zależności od stopnia ich wyrobienia) konstatujemy fakt niezaprzeczony, że oto już od pewnego czasu znajdujemy się na torach myślowych zupełnie odmiennych od zwykłego.
Bo cóż się właściwie z nami stało? Ba! Stało się coś zupełnie niesamowitego, coś, co zdaje się pochodzić nieledwie z innego wymiaru; bo czyż zdoła kto w pełni przeniknąć całą wagę słów, które zaraz wypowiem, a których brzmienie jest co najmniej szalone:
Zło zniknęło…
Co takiego⁈… No tak — po prostu! — zniknęło, podziało się gdzieś czy przeniosło na inną płaszczyznę bytu, wsiąkło, zapadło się na samo dno otchłani Arymana, zdmuchnięte, zwiane i zwiewane w dalszym ciągu coraz bardziej, coraz dokładniej i absolutniej, byleby nie zostało ani jednego atomu przeklętego principium w tej błogosławionej sferze, w której my się znajdujemy.
Zła nie ma już… i to pod żadną postacią — cierpienia rozmaitego rozmiaru i gatunku, strapienia i obawy, złość ludzka i okrucieństwo świata, wrogość tysięcy elementów, jakie nas otaczają, wszystko to rozpłynęło się, stopniało jak cukier w ukropie, w ciepłej, miłej, przyjaznej atmosferze — i to tym razem bez żadnych przenośni, nawet każda cząstka powietrza, która nas otacza, jest naszym przyjacielem, powietrze faluje dokoła nas w ten sposób, aby nam zrobić przyjemność (zresztą i sobie samemu także, atomy powietrza znajdują przecież rozkosz w samym zetknięciu z naszym ciałem).
Jesteśmy mili całemu światu, a świat sprawia nam radość samym swoim istnieniem.
I jakżeż mogłoby być inaczej, skoro świat jest takim właśnie, a życie tak bardzo jest piękne!
I piękną jest cała przyszłość nasza, począwszy od chwili obecnej (przeszłość wydawała nam się szara lub przykra czasami tylko dlatego, że nie umieliśmy żyć!) Bo żyć z ludźmi trzeba zupełnie inaczej, niż to czyniliśmy dotąd — jak? ależ bardzo prosto! Przede wszystkim prosto, przy tym szczerze, no i co najważniejsza — przyjaźnie. Ach, jakimiż głupcami byliśmy, gdy nam się zdawało, że ta a ta sprawa najeżona jest trudnościami, a człowiek, z którym ją mamy omówić i załatwić, taki szorstki, zimny, niechętny, no i w ogóle trudny.
Absurdy! Należy pójść do niego i po prostu wytłumaczyć mu wszystko, ot tak, tak, tak i tak (Boże! jakżeż to jasne, toż przecie bardziej niż oczywiste; a przy tym jak cudownie, krystalicznie pracuje myśl moja — słowa sypią się same jak szmaragdy, rubiny, szafiry i ametysty z jakieś czary bez dna i układają się w najwspanialsze wzory rozsądku, trzeźwości i logiki — gdybyż mógł on słyszeć czwartą część tych słów, to musiałby się chyba dziwić, że w ogóle mógł kiedykolwiek myśleć inaczej).
Ale to wszystko jedno; jutro pójdę do niego, powtórzę mu to wszystko lub choćby małą cząstkę i sprawa najcudowniej w świecie się załatwi.
By Jove! Wszak w ogóle myśli moje są dziś wprost cenne; i co za nawał, co za wichura myśli, słów, zdań tak przejrzystych, tak jedynych, że grzechem byłoby wprost to zmarnować!
Pogadajmy! Z kim bądź, ale zaraz i za wszelką cenę… Nie ma nikogo? Wreszcie i to obojętne, a może nawet lepiej: rozmawiać będziemy z samym sobą, co przy takim bogactwie materiału jest chyba najlepszym jego wykorzystaniem.
Płyną więc dalej rozmowy z samym sobą i z urojonymi interlokutorami; nie kończące się dyskusje, przemowy i wykłady, wygłaszane z takim zapałem, jakbyśmy mieli przed sobą audytorium z kilkuset najwdzięczniejszych słuchaczy, rozprawy na wszelkie tematy: filozoficzne, naukowe lub czysto życiowe; najbardziej abstrakcyjne i teoretyczne, to znów obracające się w zakresie najpospolitszych kwestii życia codziennego.
Zdajemy sobie przy tym sprawę, że cały ten stan wywołany jest sztucznie, co nam jednak wcale nie przeszkadza rozkoszować się nim i cenić go wysoko.
I co najdziwniejsze, ocena nasza, obiektywnie rzecz biorąc, jest trafna. Na specjalne podkreślenie zasługuje ten punkt właśnie, odróżniający morfinę od innych narkotyków. Gdy np. pod większą dawką kokainy częstokroć wygłaszamy całe steki nieprzytomnych lub przynajmniej dziwacznych paradoksów z przeświadczeniem, że są to rewelacje bezcenne dla ludzkości — morfina podnieca nas do tworzenia myśli, którymi bynajmniej pogardzać później nie będziemy. Jeśli stany wymienione przeżywa umysł twórczy w jakimkolwiek kierunku: artysta, uczony czy literat, to stworzy on dzieła o niewątpliwej, ściśle obiektywnej wartości, osiągając przy tym wielkie rezultaty z nieproporcjonalną łatwością. I to właśnie, co zdawałoby się decydować o istotnej wartości naszego drogu, stanowi zdaniem naszym najgorsze, potworne wprost niebezpieczeństwo. Dlaczego tak jest, zaraz zobaczymy. Po tym, co powiedzieliśmy dotąd, zbytecznym byłoby chyba przekonywać, że w dziewięciu wypadkach na dziesięć eksperyment morfinowy zostaje po krótkim czasie powtórzony kilkakrotnie z tymi samymi objawami dodatnimi, a prawie bez żadnych ujemnych. Bo czyż wobec tak pięknych rzeczy, jakie nam biały jad daje, zwróci ktokolwiek uwagę na takie drobnostki, jak to, że pierwotna dawka jednego do dwóch cntgr. zostaje już po paru razach podniesiona do trzech cntgr. lub też, że cały system trawienia, uśpiony narkotykiem, reaguje nań gwałtowną obstrukcją, która zaczynając od pierwszego seansu nie opuści morfinomana aż do końca. Poza tym tak zwany katzenjammer przeważnie minimalny, w formie słabo dostrzegalnej reakcji i znużenia. Awansujemy tedy!
A godzi się spostrzec, że awansujemy wcale szybko, a nawet coraz to prędzej. Po krótkim czasie dochodzimy do poczucia pewnej dumy na ten temat. Organizm nasz wydaje się nam godzien podziwu: wszak dawki, które używamy „jak nic” w trzecim czy czwartym miesiącu, byłyby zdolne zabić słonia (porównanie z poczciwą dawką końską pozostało dawno poniżej naszego standardu).
Z drugiej strony przychodzi refleksja, żeśmy się jednak trochę zagalopowali‼ Wszystko dobre, ale w miarę itd. — w rezultacie szlachetne postanowienie schowania strzykawki gdzieś między nieużyteczne graty na dłuższy wypoczynek.
I tu właśnie Vampir-Morphium pokazuje nam po raz pierwszy swoje pazury, niestety już w momencie, gdy tkwią one mocno a głęboko w najczulszych centrach naszej istoty.
Okazuje się bowiem, i to w sposób o wiele gorszy, niż byśmy się spodziewali, że nasz piękny zamiar jest po prostu niewykonalnym, że po strzykawkę musimy sięgnąć znowu, i to z pośpiechem, że po krótkim i jakże fatalnym szamotaniu się przekonaliśmy się niezbicie, że tkwimy oto w takiej niewoli nałogu, wobec której niewola przeciętnego palacza lub alkoholika jest jeszcze igraszką.
Wiemy, iż każdy nałóg narkotyczny musimy analizować z dwóch stron podstawowych, a mianowicie: 1. ze strony psychicznej i 2. fizjologicznej. Ściśle biorąc, na każdy nałóg składają się oba te czynniki. W praktyce jednak w takich dwóch najbardziej u nas rozpowszechnionych nałogach, jak alkoholizm i palenie, czynnik psychiczny odgrywa rolę dominującą, przynajmniej w tych wypadkach, gdzie nałóg nie osiągnął już bardzo wielkiego stopnia nasilenia.
Wiemy dobrze, że gwałtowne pozbawienie kogoś czy to papierosów, czy alkoholu wywołuje pewne zaburzenia fizjologiczne, tym niemniej przeciętny palacz, powtarzamy: przeciętny, powraca po nieudanej walce do tytoniu po prostu dlatego, że mu się gwałtownie chce zapalić, tak bardzo chce, że cały system nerwowy jest wytrącony z równowagi.
Decydującym więc czynnikiem jest tutaj chęć, pragnienie, element psychiczny. Zdajemy sobie w pełni sprawę, jak bardzo ciężka może być walka z tym jednym choćby czynnikiem, ale podkreślamy raz jeszcze: nie da się to nawet porównać z tym, na co naraża znałogowany organizm gwałtowny brak morfiny.
Morfina działa na najważniejsze centra nerwowe, regulujące w naszym organizmie czynności tak zasadnicze, jak oddychanie, funkcje serca, obieg krwi itp.
Gdy centra te przywykną w ciągu długich miesięcy funkcjonować mniej więcej prawidłowo pod działaniem olbrzymich dawek narkotyku i gdy następnie narkotyk ten nagle zostanie odjęty, zachowują się one mniej więcej tak, jak gdyby otrzymały równoznaczną dozę w przeciwnym kierunku działającej trucizny.
Organizm zostaje wtrącony w stan straszliwego szoku, podstawowe tryby i wiązania naszej maszyny życiowej, rozdygotane jak pod ciśnieniem ośmiokrotnej liczby atmosfer, grożą katastrofą, krew faluje we wszystkich naczyniach, płuca i serce szaleją…
Nierówny i nienaturalny oddech zmienia się w brak tchu, człowiek się dusi, pod piątym żebrem młot parowy rozsadzić chce swe komory; kurcze żołądka niebawem przynoszą rozstrój nieopisany, we wszystkich stawach rwie coś i łamie, i tętni, tętni wszędzie, tętna tłuką setkami na minutę… piana na ustach… I ratunek jest tylko jeden, wszak domyślacie się, jaki? Nowa dawka — tylko ten jeden, jedyny!
Tak się tedy przedstawia z morfiną zabawa i takie to są przyczyny, które morfinomanowi uśmiechać się każą, gdy słyszy o nałogowcu innej kategorii, którego cały kłopot polega na tym, że mu się aż tak bardzo chce…
Po pierwszej zatem próbie oswobodzenia amator morfinowego raju (sic!) dowiedział się, że jest skazanym rabem swej igły i roztworu.
Ponieważ z niewoli tej bezpośredniego wyjścia nie widzi (o kuracjach potem), przeto gdy już pogodzi się ze swym losem, stara się „urządzić sobie życie możliwie wygodnie”. Tłumacząc to na język praktyczny — będzie kropił dawki takie, by już przynajmniej „mieć coś z tego”, chociaż w zakresie emocji.
I tą drogą właśnie dochodzi się najszybciej do poznania kolejno wszystkich ujemnych wrażeń towarzyszących „ewolucji morfinistycznej”.
Pierwsza niemiła okoliczność to to, że doprawdy trudno jest „dogonić” powiększaniem dawek ciągle słabnący ich efekt. Wspaniałe stany początkowe tracą wciąż na sile, zaś na ich miejsce pojawia się reakcja w formie jakby odwrócenia biegunów. Wszelkie podniecenie jest coraz słabsze i coraz krócej trwa po każdym zastrzyku, natomiast wydłużają się niezmiernie i przybierają na sile okresy ogólnego znużenia i upadku sił. Ogólna apatia, zniechęcenie do wszystkiego, niebywały spadek energii psychicznej, rozleniwienie — słowem, ogólne sflaczenie mentalne i moralne — wszystko to trwa godzinami. Chwile lepszego samopoczucia nie tylko zredukowały się do kilku minut zaledwie bezpośrednio po iniekcji, lecz czasami nie ma ich wcale.
Zaczyna się wówczas zupełnie już rozpaczliwe powiększanie dawek, aż do zatrucia, torsji itd., lecz co jest doprawdy potworne, to to, że dawki te przynoszą już tylko coraz gorsze rozdrażnienie.
Jak czuje się dany osobnik w tym punkcie błędnego koła, to już pozostawiam samodzielnej wyobraźni każdego z naszych czytelników.
Bądź jak bądź, jeśli w chwili danej nie rozpocznie kuracji, to pozostaje mu tylko jedno: drobne stopniowe zmniejszanie dawek do punktu, w którym niegdyś morfina działała normalniej, i to tylko w celu, aby natychmiast w skróconym tempie powrócić do tego samego kryzysu.
Podkreślić trzeba z całym naciskiem, że szereg objawów wybitnie ujemnych towarzyszy morfinomanii już w okresach znacznie poprzedzających kryzys.
Każdy morfinoman umiejący obserwować siebie dostrzega np. (i to w czasie, gdy jeszcze jest ze swego alkaloidu ogólnie zadowolony) wybitny upadek woli. Każda decyzja kosztuje całą masę wysiłku, każdy czyn, odkładany z godziny na godzinę, wykonywany jest pod najwyższym przymusem, każda drobna czynność życia codziennego — i ta nawet — staje się wkrótce ciężarem. Natomiast nabieramy skłonności do częstych a długich „wypoczynków” w pozycji leżącej, podczas których morfinowe marzenia na temat wielkich rzeczy (które się nigdy nie spełnią) zastępują nam znakomicie czynność istotną. Wypoczynki te tym więcej są nam wskazane, że coraz bardziej prześladuje nas nieustająca senność (dochodzi to w stadiach dalszych do tego, że narkoman usypia za każdą przerwą w rozmowie lub też pozornie słuchając dalej tematu).
Niechęć do życia czynnego staje się jeszcze silniejsza pod wpływem ogólnego rozstroju i rozklekotania nerwowego, wraz z którym zjawia się nie wiadomo skąd rosnąca wciąż nieśmiałość, schizofreniczna trema w stosunku do ludzi, i to trema gnębiąca te właśnie osoby, które by się najmniej tego po sobie spodziewać mogły.
Jedynym czynem realnym, na który energii nie zabraknie, jest niewątpliwie ciągła pogoń za niezbędnym alkaloidem, którego zdobywanie w „odpowiednich” ilościach, z natury rzeczy niemożliwe na drodze normalnej, stanowi jeszcze jedną rozkosz żywota morfinomana.
Żywot ten zresztą mieć może tylko dwa rodzaje epilogu w niedalekiej przyszłości. Albo katastrofa, jeśli osobnik dany miał dość wytrwałości w kierunku zrujnowania swego organizmu aż do stanu beznadziejnego; albo też jeśli resztka instynktu samozachowawczego w czas przemówi, perspektywa tak zwanej kuracji odzwyczajania. Kuracja taka bywa w ogromnej większości wypadków przeprowadzana w jednym z zakładów zamkniętych, a co do jej szczegółów, musicie mi państwo wybaczyć, że wam takowych dostarczyć nie podejmę się! Trudno! Nie jestem bowiem ani Ewersem, aby wam to opisać, ani też Goyą, aby to odmalować!
Nadmieniam tylko, że nieścisłą jest wersja, powtarzana czasem nawet przez lekarzy, jakoby dawny system odzwyczajania gwałtownie, bez żadnych stopniowań, nie groził katastrofą organizmowi. Annale medycyny fancuskiej notują dwa wypadki, które skończyły się radykalnym odzwyczajeniem pacjenta od życia na tej ziemi…
Dziś już stosują metodę tę rzadko i to tylko w połączeniu z uśpieniem na przeciąg kilku dni.
Inna zaś polega na odzwyczajaniu bardzo a bardzo powolnym, poprzez umiejętne stopniowanie i środki zastępcze. Gdyby mnie kto o radę pytał, rzekłbym, iż w ogóle tylko ten ostatni sposób nadaje się do dyskusji, dodając na podstawie znanych mi wypadków, iż metoda ta daje najlepsze wyniki przy stopniowym zastępowaniu morfiny dioniną z małym dodatkiem heroiny, które to mieszaniny znowu kolejno stopniują się w dawkowaniu.
Szczegóły oczywista nie wchodzą w zakres naszych rozważań.
Pytaniem podstawowo ważnym jest kwestia procesu znałogowania oraz czasu, jaki jest na to potrzebny.
Nie ulega najmniejsze wątpliwości, że wersje głoszące, jakoby już po paru zastrzykach człowiek „nie mógł sobie rady dać bez morfiny”, są straszliwą przesadą lub też próbą usprawiedliwienia swej słabości ze strony niektórych morfinomanów.
Nie ma najmniejszych podstaw do obaw, że np. dziesięć iniekcji pod rząd stosowanych może uczynić danego osobnika niewolnikiem narkotyku w tym naprawdę straszliwym i przerażającym znaczeniu, o którym mówiliśmy wyżej. Dla stworzenia nałogu w fizjologicznym znaczeniu organizm musi być zatruwany przynajmniej przez trzy, cztery lub więcej tygodni. To zaznaczamy z całą szczerością!
Ale podkreślamy jednocześnie z największym naciskiem: niech nikt nie wysnuje stąd wniosku, iż dwurazowe użycie morfiny niczym mu nie grozi. Wszak już parokrotna próba pozwala zakosztować pełni wrażeń ze wszystkimi ich urokami. Choć tedy człowiek taki nie jest narażony na rozpaczliwe przeżycia organicznego braku, to jednak impulsy psychiczne występują od razu w całej pełni. A któż z nas ośmieli się poczytywać siebie za takiego tytana woli, aby móc zaręczyć, iż nie ulegnie pokusom tym potężniejszym, im ciekawsze były przeżycia. Jeszcze raz! jeden lub dwa! Dziś musimy się uspokoić po tych lub innych kłopotach; jutro — czyż nie opłaci się stokrotnie jeszcze jedna dawka gwoli obudzenia tych krystalicznych myśli, które pozwolą nam ukończyć z powodzeniem tę lub inną pracę umysłową…
Powodów przecież nigdy nie braknie. I w ten sposób, tak bardzo nieznacznie, tak wprost nie wiadomo kiedy, człowiek staje się skazańcem.
Czyż trzeba nadmieniać, że gorącym naszym pragnieniem byłoby uchronić i przestrzec choćby skromną liczbę jednostek przed czymś, co musimy uważać za ciężkie niebezpieczeństwo, grożące zupełnym lub częściowym zniszczeniem ludzkiego istnienia?
Nie będziemy usiłowali kreślić przed oczyma czytelnika opisów niedoli morfinomana, opisów, które gdyby posiadały odpowiednie bogactwo środków literackich, odpowiednią ekspresję i barwę — mogłyby też posiadać pewną realną wartość.
Ufamy natomiast, że skromna i prosta treść tego rozdziału wystarczy być może czytelnikowi, który zechce potraktować ją poważnie, to jest jako być może niezręczne, być może słabo skonstruowane, tym niemniej wierne odbicie najżywszej prawdy.
- 7150 odsłon