dzień w świetle i śniegu / by pokolenie ł.k.
detale
raporty vart
- Zniesmaczony? hm? / by MeneVes
- Intelektualny orgazm / by Newbe
- Dzień w świetle i śniegu / by Pokolenie Ł.K.
- po raz pierwszy? sprzedane! / by elmo
- Pomaturalny BadTrip / by Hitori
- W 20 sekund do prawdziwego świata... / by Mr.Blond
- Dziki lot przez bramy rzeczywistośći i pocięty film / by electrofreak
- Subtelny lot w przestworza i rozpuszczanie się ego / by nautic
- Pierwsze spotkanie z ekstraktem z Salvii x20 / by Pan Piotr
- Szkoła życia z Szałwią / by altWET
dzień w świetle i śniegu / by pokolenie ł.k.
podobne
Autor: Pokolenie Ł.K.
Substancja: 4-HO-MiPT w ilości odmierzonej na oko, ~20mg.
Doswiadczenie: pierwszy biały proszek jaki w zyciu zażyłem, jeśli by nie liczyć paru podejsć do ścierwianu amfetaminy w latach młodzieńczych. pierwsza syntetyczna tryptamina, jeśli nie liczyć (nie wiem czy liczyć...) LSD.
S&S: patrz opis tematu, ponadto nic mi szczególnie tego dnia nie wadziło. miła perspektywa nastepnego (dzisiejszego) dnia również wolnego.
Wargami, zębami dotykam igiełek, sosnowych czy świerkowych w każdym razie choinkowych, żywozielonych, oczyszczonych tym samym śniegiem, którego grudki zatrzymanej w rozwidleniu gałązek staram się dosięgnąć językiem. Żywe, kocie, kobiece gałązki odpychają mnie, uginają sią zachęcając i od razu kują, mógłbym przecież wziąć sobie inną grudkę, z innej gałęzi, ale to nie tak. To zabawa. Chcę dotknąć tego akurat śniegu, poczuć w ustach krople tej konkretnej, zimnej, opalizującej w słońcu grudki, bo tak, ot tak. Dotknąć, nie mieć. Tyle tego dookoła, grube paluchy śniegu ułożone na smukłych ramionach gałązek jakby jakiś biorący z nimi zaślubiny potwór położył na nich swoją ciężką łapę. Nie wiem, jakimż sposobem ktoś mógłby sprawdzić to co się mówi, że każda z tych składających się na te łapska śnieżynek ma inny kształt, że nie ma dwóch takich samych, ale to nieważne. Ważne, że tyle ich, tyle, a wszystkie za darmo. Zabawne w sumie, że tyle zachodu i pieniędzy czasem trzeba (wydaje się, że trzeba...) żeby, zobaczyć to, co samo jest, bez czyjegokolwiek wysiłku i za darmo. Co będzie tu przez chwilę, a co byłoby tu i tak, niezależnie, czy ktoś przyszedłby tu to oglądać czy nie. Fraktale w śniegu? E, przecież to te same obrazy, które maluje szron, tyle że ułożone warstwami, jakby ktoś nieskończenie delikatnie zdejmował z szyb cieniuśkie półprzezroczyste szronowe opłatki i metodycznie przykrywał nimi las. I te wszystkie indiańskie laleczki, postacie, które widać pod śniegiem. Widać ktoś nie chciał żeby sie pobrudziły. Elektryczny róż wewnątrz bieli, w płatkach śniegu, w środku każdego, któremu zechcę się przyjrzeć. Brakuje mi czegoś? Taak, przez cały czas metodycznie zbieram w ustach ślinę, filtruję między zębami, przepuszczam dookoła języka szukając tego grzybowego elektryzującego, zmysłowego smaku/zapachu, który wszystko przenika i przemienia, od którego elektryzują się nam zawsze włosy, który zmienia skórę, tak że go po prostu widać, tego, który jest jak ziemia, korzenie, ściółka, popiół, wzrastające z ziemi i wracające do niej życie. Ech, nie tym razem kolego. To tylko biały proszek z jakiegoś labolatorium, nawiasem mówiąc pierwszy biały proszek jaki w życiu zażyłeś i wiedziałeś mniej więcej czego się spodziewać, więc nie marudź. Nie marudzę. Zastanawiam się, czy nie jestem przypadkiem stripowanym Kurtem Cobainem, ale przelotnie. Dochodzę do wniosku, że bycie chudym i trochę dziwnym i posiadanie w domu gitary jeszcze o niczym nie świadczy. Zastanawiam się swoja drogą, ilu chudym i trochę dziwnym naćpanym fanom Kurta Cobaina ubzdurało się na jakimś tripie, że są nim samym. Nie skądże, drogi pokolenie Ł.K., opowiadam sobie, tylko Ty jesteś tak oryginalny. Śmieję się. Przypadkiem drepcząc tak to tu to tam, wyszedłem spod naturalnego szałasu utworzonego z przykrytych śniegiem gałęzi niskich, rozłożystych, rosnących w skupieniu sosen/świerków/choinek i od razu czuję się, jakbym opuścił gościnne namioty przyjaznego plemienia. Mam wrażenie, jakby za mną został obozowy gwar, który jakby cały czas słyszałem w myślach, choć będąc tam, choć nie słyszałem nic. Rozglądam się, patrzę na jakieś przysypane śniegiem pole, krajobraz jakby syberyjski, klimat jak z pierwszego odcinka Czterech Pancernych, taaa... jako syn syberyjskiej ziemi miałbym przynajmniej zapewne o tej porze roku porządne buty. A nie te dziurawe glany, które w sumie jednakowoż ostatecznie są w porządku. Co miało mi nalecieć naleciało juz dawno przez oderwaną nieco w okolicach pięty podeszwę, ogrzało się do temperatury ciała i nie wadzi.
Nawoływania ptaków. Nie te, które słyszy się wysoko na drzewach cały czas, tylko te, odzywające się najpierw ostrożnie, kontrolnie, wtedy, kiedy człowiek wystarczająco długo nie kręci się, nie hałasuje, tylko nieruchomo stoi o parę metrów od ich gniazd, kryjówek u stóp tych niskich drzewek. Przez chwilę nie mogę odróżnić ich głosów od swojego, od dźwięku, który zupełnie nieświadomie wydobywam, spomiędzy warg i zębów jakby w odpowiedzi. Serio, muszę otworzyć szeroko usta, jak nie przymierzając wiejski głupek, żeby upewnić się, że to ptaki a nie ja. Zadziwia mnie ile zwierzęcych drobnych tropów widać ni śniegu. Pod większymi drzewami śladów łapek wiewiórek jest tak wiele, że wygląda to jakoś tak świątecznie, jakby po zamiast po śniegu ktoś rozsypywał czekoladowe gwiazdki nestle czy jakie tam, po czym je delikatnie zbierał. Nie wiem dlaczego mam takie skojarzenie, ale notuję tak, jak było. A było jeszcze więcej. Bo ja sporo myslę jakoś. Gluciorro, jeśli to czytasz przypadkiem, to pozdrawiam. Myślałem o Twoim grzybowym tripie z dziewczyną, który opisałeś. Myślałem tez o grzybowych tripach z moja dziewczyną, których nie opisuję, bo są właśnie takie - intymne, osobiste. I zdarzają się podczas nich czasem cuda, Fizyczne takie. I inne. Troszczcie się siebie kiedy tam razem jesteście, a kiedy jesteście tu i jest trudno pamiętajcie, że co jest tam jest prawdziwe, tak samo jak to co tu, tylko mniej, jak mówi moja dziewczyna, kanciaste.
Wyszedłem z lasu. Ostatecznie do domu przyszedłem po mnw. 2,5 godziny od rozpoczęcia podróży, tzn około godz 13.30 Mój pokój wyglądał bardzo pomarańczowo, przytulnie i ciepło i miał całkiem normalny kształt, tzn. nie byl taki rozwichrzony,trapezowaty i wysoki jak to się zdarza po grzybach. Trochę nawet mniejszy był niż zwykle. A może i nie. W każdym razie wizualne, choć dyskretne, musiały być jednak nieźle nakręcone, albowiem patrząc na siebie lustrze miałem wrażenie, że jestem przystojny...
Ach, teraz te wszystkie szczegóły, dla dobra nauki, co? Odmierzoną wybitnie na oko porcję wsypałem sobie do ust po godzinie 10.00, na prawie pusty (godzinę wcześniej grejpfrut+herbata) konkretne działanie odczułem po ok. 30 minutach. starannie wybrana muzyka oczywiscie nie przydała mi się na nic, ponieważ na samym początku podróży nieomylnie orzekłem że nie jest mi potrzebna. Ostatnim czego sluchałem, tuż zanim wszedłem do lasu, była piosenka Michaela Jacobsa , czirokezkiego artysty, o którym przy pierwszym przesłuchaniu jego utworów orzekłem - a cóż to za pieśniarz z Przystanku Alaska? - by potem zrewidować swoje zdanie. Nie wiem, czy ma to cos do rzeczy, ale kiedy wchodziłem się w las i tę podróż zarazem , niedługo zanim odnalazłem moje plemię choinek, z którym tak długo zostałem, ta ostatnia piosenka nosiła tytuł "Welcome Home".
- 11905 odsłon