mieszczanin wieszczem
detale
circa 0,15 g Smart Shivy.
raporty mindwrap
mieszczanin wieszczem
podobne
Tripowa przedmowa:
Kraków - spośród wszystkich powodów, za które wielbię to miasto, na czołowym miejscu znajduje się obecna tu wielość miejsc, które nastrajają przybyszy, jak i lokalnych do głębszych przeżyć. Podejrzewam że i osoba wyprana absolutnie z polotu, czy nieobdarzona chociaż namiastką nieszablonowego myślenia, jest w stanie poczuć się tutaj zainspirowana otoczeniem, co jest pierwszym krokiem w stronę pozwolenia wyobraźni na odrobinę wolnej woli, która wyjątkowo zamieniwszy się rolami z cżłowiekiem, pokieruje nim. Dziękuję moim rodzicom za to, że to właśnie tutaj przyszło mi się wychowywać.
Skłonność do głębokiego przeżywania wydarzeń w moim życiu wykazywałem od zawsze - co prawda było to postrzegane czasami jako nadwrażliwość i coś niekoniecznie pożądanego, tak jednak w zderzeniu z psychodelikami okazało się to czymś wyśmienitym - zwłaszcza przy zdolności zachowania daleko idącego dystansu w ocenie otoczenia. Marihuana, w pełni zaznana lata tego roku, niejako otworzyła mi oczy i z człowieka, mówiąc brzydko, "wypiętego na religijność", uczyniła kogoś uduchowionego - a może tylko otworzyła mi oczy na tą cechę? Nie mniej moim założeniem, podczas wchodzenia na ogólnie śliski grunt substancji psychoaktywnych, było wykorzystywanie ich w celach poznawczych. Była jesień, na karku 21 lat i nie wiem jaki diabeł sprawił, że kolejnym psychodelikiem, którego spróbowałem po MJ była właśnie szałwia...
Jakby na to nie patrzeć - nie dość że temat jest obecnie umiarkowanie legalny w Polsce, to jeszcze do tego dochodzi fakt, że diler zapytany o to, czy w swojej karcie dań posiada szałwię wieszczą, jest gotów zrobić oczy jak ksiądz, który na spowiedzi dowiaduje się, że jego ulubiony ministrant wciąga kreski. Nie mniej internet i paypal królują niepodzielnie i z obczajonego węgierskiego headshopu dotarł do mnie gram ekstraktu x10 i gram x20 - ostatki z magazynu. Pierwsze dwie próby z ekstraktem x10 były całkiem interesujące, szczególnie skontrastowane z tym, jak mało nachalna wydaje się być trawa w porównaniu do salvii, nie mniej nie tak warte wspomnienia jak następujący trip:
Jazdopis, scena pierwsza:
Jesień, na polu nieoczekiwanie jak na tą porę roku tęga mokrza. Wiatr porusza firaną zawieszoną przy balkonie. Pokój, pomalowany kremową farbą, wydaje się być nad wyraz przytulny w świetle niskowatowej świetlówki o ciepłej barwie. Zmrok już dawno zapadł, a spojrzenie w okno serwuje niewyraźne odbicie osoby, która jeszcze chwilę wcześniej miała ochotę sięgnąć wzrokiem dalej, jak za ściany domu. Szczęśliwie okno nie było jedynym sposobem aby sięgnąć wzrokiem w dal.
Towarzyszą mi A, zacny gospodarz, oraz C, mój wierny druh i kompan, który strzaskany srogim bad tripem po trawie kilka miesięcy wcześniej unikał wtedy psychodelików, jak pies kąpieli w wannie. 0,1 grama ekstraktu x20 ląduje w cybuchu bongo. Zapalniczka żarowa w kształcie krowy (która muczy jak się ją otwiera (sic!)) już wkrótce rzuca nową perspektywę na towar. Młode i zdrowe płuca mieszczą sążny komin dymu, którym nakopciła w fajce wodnej Pani Szałwia. Smak, pomimo nierzadkich ostrzeżeń i zaleceń, że już lepiej byłoby ciumkać krowie boby, jest nad wyraz znośny. Jako iż nawet paląc MJ nie pozwalam, żeby cokolwiek się zmarnowało, trzymam kłębiszcza w płucach ile się da.
Trudno powiedzieć ile czasu minęło - 10, może 20 sekund. Brakuje tu charakterystycznego dla innych jazdowych substancji momentu zwątpienia i quasifilozoficznego pytania, które zadają sobie chyba wszyscy ludzie w temacie - "Czy nie powinno już działać?". Nie wypuściłem jeszcze dymu z płuc, aż tu nagle do pokoju wjeżdża parowóz. Powiedziałbym że z krwi i kości, ale to sugerowałoby bad trip, więc powiem, że ze stali i pary - o. Wąsaty maszynista z łokciem wystawionym za okno lokomotywy, niczym kolejarz z wieloletnim doświadczeniem, a jednocześnie niczym amator znajdujuący uciechę w najdrobniejszych szczegółach, dziarskim ruchem pociągnął za linkę gwizdka, tym samym upuszczając parę przy akompaniamencie wysokich dźwięków. Niczym posłuszny parowóz wypuściłem dym z ust. Bo co - Kraków jest kulturalnym miastem. Po wypuszczeniu dymu poczułem jakby mnie jakieś licho krzepko pochwyciło za ramiona i pociągnęło do przodu. Chwilę potem byłem już na diabelskim młynie w wesołym miasteczku. Nigdy co prawda nie miałem przyjemności być na takowym, ale najwyraźniej moja wyobraźnia doskonale radziła sobie z odtworzeniem realiów (co za niepasujące do sytuacji słowo) przejażdżki na diabelskim kole. Ale skoro to koło, to kręciło się, a że diabelskie, to coraz szybciej, a że obrazy zmieniał mi mind-jocker Salvia, to wkrótce potem koło wypadło z piasty i hulaszczo, oraz w podskokach zaczęło się turlać w nieznane. Na krótką chwilę się przestraszyłem, bo nosiło to wszelakie znamiona nadciągającego wypadku, a przecież znajdowałem się w wagoniku tegoż koła, więc taki wypadek mógłbym znieść w sposób przykry. Szczęściem w nieszczęściu koło niebawem zatrzymało się przy dźwięku głębokiego chlup, które wydało w momencie kiedy wpadło do koryta rzeki. Asem z fizyki nigdy nie byłem, ale najwyraźniej na tyle najeździłem się komunikacją miejską, że zasadę bezwładności poznałem w stopniu na tyle dostatecznym, że nie zapomniała o niej moja wtenczas pompowana wysokooktanową benzyną wyobraźnia. Wystrzeliłem z wagonika do przodu i wpadłem na ścianę domu, o przedziwnych właściwościach, ponieważ ta, niczym kosmiczna plastmassa, ugięła się niczym guma, bądź pajęcza sieć, amortyzując moje uderzenie i niejako wchłaniając mnie do środka. Dało mi to jedyną w życiu możliwość obejrzenia kuchni, wraz z zapracowaną kobieciną szorującą gary z perspektywy linoleum. Dla zainteresowanych - widok jak zaraz przez zgonem alkoholowym w momencie, kiedy impreza toczy się w kuchni, a mieszkanie jest za stare na to, aby miało kafelki na podłodze. Ściana jednak nie dała za wygrane i musiała zrekompensować moje uderzenie powrotem do swojej pierwotnej struktury, co też spowodowało, że wyrzuciła mnie ze zdrową siłą na zewnątrz. Uznałem, że trip nieco za bardzo ryje mi beret i jest psychoeksploracją, która przekracza nieco moje zdolności ogarowe. Zamknąłem oczy (a może ciągle miałem zamknięte?), skupiłem się i powiedziałem w myślach "3, 2, 1 - wracam do trzeźwości!"
Otwarłem oczy.
Ujrzałem Wielki Kanion Kolorado. Był epicki i jednokolorowy, a jego kontury nasuwały mi skojarzenia z symulatorami lotu z I połowy lat 90tych. Sosny porastające jego brzegi były absolutnie nieprzestrzenne. Nieprzejednana groteska.
Od tej pory trip stracił na swojej klarowności. Pośród obrazów, które mi się nasunęły widziałem radziecki instytut jądrowy na północnej Syberii w 1957 roku o zachodzie słońca, brałem udział w oględzinach pocisków nuklearnych, zebraniu elfów w wielkim wydrążonym drzewie, turlałem się po kanapie czując, że jestem w grze na Playstation III polegającej właśnie na tej czynności, czy też leżałem na podłodze, próbując sięgnąć przez nią wgłąb, ponieważ tak naprawdę leżałem na balkonie socjalistycznego ośrodka wczasowego i sięgałem ręką na balkon niżej, ponieważ stał tam gumiś, który chciał mi podać sok z gumijagód.
Trudno mówić o jakichkolwiek funkcjach życiowych podczas tripa, ponieważ człowiek odkleja się od rzeczywistości niczym tapeta od nieodtłuszczonej ściany. Uciekając się do wulgaryzmu - nie ma nic i chuj. Po około 10 minutach szczyt minął i mogłem się cieszyć stanem lekkiego nieogarnięcia i pluszowej przyjemności na kanapie.
Jazdopis 2 - a will to chill:
Mija pół godziny od zejścia peaku szałwii. Zero negatywnych skutków, powracająca trzeźwość myślenia, dobre samopoczucie - ot efekt spalenia niewielkiej ilości trawy. Ten sam diabeł, co podkusił mnie wcześniej do zapalenia szałwii, tym razem zasugerował mi, że skoro mam jakieś ochłapy po Shivie w dilpaku, to czemu by z nich nie skorzystać. Ba! Nie ma co się nawet zastanawiać - metalowy cybuch już wkrótce zazielenił się tak jak natura na wiosnę. Chociaż więcej tam chemii, jak natury było, ale co z tego (użyłem tego sformułowania specjalnie, uciekając od skracania końcówki zdania do słowa "chuj"). Palimy z A na spółkę, który wcześniej też odbył podróż szałwiową (na marginesie - w swoim tripie był kółkiem, zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym dla kółek - gdy mówił doktorowi (który też był kółkiem), że przecież jest A, ten go przekonywał, że jest obłąkany i tak naprawdę jest kółkiem, ale że oni go z tej choroby wyleczą). Wchodzi przecudnie - świat się rozmywa, etniczna muzyka zyskuje na barwach, zdolność wyłączania poszczególnych instrumentów rośnie w siłę, a śmiech rozbrzmiewa w pokoju. Pamiętam jak C, siedzący obok mnie na kanapie, zadziornie dźgał mnie palcem w bok brzucha, krzycząc przy tym niczym zadowolony z siebie Worms zaraz przed wykończeniem przeciwnika: "Bon Jovi! Bon Jovi!". Najwyraźniej kapela z New Jersey od lat 80tych nie straciła na mocy, bo już wkrótce potem upadłem na podłogę ze śmiechu.
Jazdopis 3 - thrill of a mindkill:
Obudziłem się. Ale czy ja spałem wcześniej? Pytań mógłbym sobie zadawać wiele, ale nie miałem na to czasu, ponieważ uświadomiłem sobie miejsce, w którym jestem. Nigdy tutaj nie byłem wcześniej, ale wiedziałem doskonale jak to miejsce się nazywa.
Kraina koloru i tańca.
Po namyślę muszę przyznać, że była to kraina, która niezwykle dużo cech dzieli z windowsowskim wygaszaczem ekranu. Nie dość, że absorbowała równie sprawnie, co pielucha szajs, to jeszcze była w gruncie rzeczy niezmienna - pod względem występujących elementów, które to same jednak ulegały przeobrażeniom. Górną część obrazu stanowiła rzeka 16 milionów kolorów, które w nieustanny sposób, na wzór najdzikszego warkocza, który potraficie sobie zobrazować, bez końca mieszały się i przeplatały. Cudowne było to, że ta rzeka cały czas płynęła w nieznane, a jej dalszy tor był nieoznaczony. Myśleliście kiedyś nad tym, jak wyglądałaby rzeka, która w akcie stworzenia, po raz pierwszy torowałaby sobie drogę do swojego celu? Pani Szałwia wie i ma niebagatelny rozmach w dobieraniu przykładów na potwierdzenie swoich tez.
Dolną część mojego pola widzenia stanowił oscyloskop - ot nic powalającego - drgał sobie on w rytm muzyki i wyginał się on, jak ta mu zagrała. Sęk w tym, co mu grało - muzyka straciła zupełnie swój kształt - to nie było umilenie i wyraźne naszkicowanie teł muzycznych, jak w przypadku MJ, czy kwaśne hasanie muzyki po całym polu widzenia. Muzyka zyskała wartości nie do opisania nawet w kategoriach psychodelicznych. Jakakolwiek próba jej poskromienia, czy chociażby zrozumienia okazywała się boleśnie bezowocna. Jej jedynym wymiarem pozostawał niepokojąco zwyczajny oscyloskop, który w drodze chłodnej kalkulacji obrazował muzykę w surowy sposób. Drań jeden. Bezduszny do tego. Jak to dranie.
Przeinteresującą eksplorację tej krainy przerwało pytanie, które sam sobie zadałem. Wkrótce potem poczułem, że pytanie to było niczym nieopatrznie wypowiedziane słowa na konferencji prasowej, które ciągną za sobą lawinę kolejnych zdań opatrzonych pytajnikami. Sam siebie postawiłem przed banalnym pytaniem:
- Jak się tu znalazłem?
- To oczywiste. Przyszedłeś tu z ... - w tym miejscu mój wewnętrzny dialog chwilowo nie trybił.
- No właśnie - skąd?
- Hmmm.... Z rzeczywistości! Już pamiętam!
- A czym jest rzeczywistość?
Zastrzeliłem się tym pytaniem. I to bez reszty. Nie potrafiłem, a raczej mój poplątany umysł nie był w stanie wyśledzić drogi do chociażby jednej komórki w moim umyśle, która zawierałaby informację o jakichkolwiek cechach rzeczywistości. Jej kształcie, obrazie, ludziach, których w niej spotykałem, sytuacjach w których byłem - nic.
Teraz gdy to piszę nachodzi mnie ciekawa przenośnia. Mózg ludzki jest podzielony niczym dysk twardy - na partycje - lecz przez ograniczone napięcie, może na raz utrzymywać tylko jedną. Gdy jesteśmy trzeźwi, działamy pod Windowsem - jest fajnie, kolorowo, może nieco sztampowo i czasami bez powodu się zwiesimy, ale każdy ogarnia jak się poruszać w tym środowisku. Gdy się skwasimy, odpalamy partycję z linuksem - ogarnianie wszystkiego staje się trudniejsze, za to zyskujemy dostęp do aplikacji, o których nie mieliśmy bladego pojęcia, oraz do zajebistych funkcji administratora. Niestety ze względu na wielość wersji i kompilacji, brakuje instrukcji obsługi. Mój problem polegał na tym, że nie dość, że odpaliłem partycję na której bootował się MS-DOS, to jeszcze była jak tabula rasa, pomijając ten wygaszacz ekranu, który kojarzył mi się z tanimi wstawkami, które crackerzy (nie ci od koki) umieszczali zanim gra się załadowała, co by pokazać jakimi są mean madafaka.
Wracając do tematu - z przykrością uświadomiłem sobie, że to początek bad tripa, bo nie potrafiłem sobie nawet odpowiedzieć na pytanie jak się wydostać z tego stanu. Zrobiło się kaprawo do potęgi. Według szacunków kolegów, motałem się tak z 40 minut - sam nie potrafię się w tym temacie wypowiedzieć, ponieważ czas, a raczej jego wypaczone postrzeganie, jak zapewne większość wie, staje się kompletnie nierzetelnym odniesieniem podczas fazowania.
Pierwszy przebłysk świadomości był bardzo bolesny. Z jednej strony światło chciało mi zrobić naprawdę źle i nie miałem ochoty się ogarniać, ale z drugiej strony, powrót do rzeczywistości był niczym pierwszy oddech zaczerpnięty nad powierzchnią wody po bezkresnie długim okresie bezdechu. Czułem się jakbym się wynurzył spod podłogi. Moimi pierwszymi słowami do znajomych było: "Zapadam się w sobie. Pomóżcie." Wkrótce później znów się urwałem z tego świata. Ale heca.
Niedługo później kumple pomogli mi się spionizować, co było okupione niemalże tytanicznym wysiłkiem z mojej strony. Umysł miałem zamglony, kończyny pozamieniane miejscami, środek ciężkości umiejscowiony poza ciałem, ale jednak ogarniałem. Oczywiście do momentu jak się znowu nie urwałem, a miało to miejsce jeszcze kilkanaście razy tej nocy. W slajdach, które mi w głowie pozostały pamiętam jak odłączyłem się podczas wiązania butów, a jazdę w aucie przez pół miasta do domu pamiętam tylko jako dwa obrazki. Chwała temu, kto wymyślił poręcz przy schodach. Niczym człowiek-magnes przylegałem do niej podczas wędrówki w górę możliwie dużą powierzchnią ciała, ponieważ jawiła mi się ona, jako jedna z niewielu części materii nieożywionej (nieożywionej według trzeźwego oka rzecz jasna), która jest w stanie przyczynić się do mojego sukcesu. Po spotkaniu podczas tripu ze ścianą-gumą, nie mogłem zaufać murom klatki, po której schodach się wspinałem. Wturlałem się resztką sił do mieszkania i w akcie desperacji, co by nie legnąć jak długi na ziemi, szybko usiadłem na krześle. Nie wiem ile minęło czasu, ale jak odzyskałem długo oczekiwaną zdolność w miarę racjonalnego ogarniania to na zewnątrz było zdecydowanie jaśniej, niż wtedy, kiedy jechałem autem. Cel łóżko. Misja zakończona. Przed uśnięciem po głowie chodził mi tekst piosenki Davida Bowiego, który po cichutku podśpiewywałem:
This is Ground Control to Major Tom,
You've really made the grade,
And all the papers want to know,
Whose shirts you wear.
Czy ten trip miał wpływ na moje życie? Zasadniczo potępiam psychoeskapady nie wnoszące nic do życia, bądź to nie dające jakiejkolwiek bazy do przemyśleń, dlatego też zawsze staram się, aby każda faza była inna, ciekawa, pozwalająca mi odkryć jakieś nowe misterium (no dobra, nie będę ukrywał, że rozpustne i bezecne schadzki opalane marihuaną też mają swój smak). Mimo wszystko, wśród wielu interesujących faz, ta zapisała się wielkimi literami w mojej świadomości. Czy złotymi? Pomijając płaszczyk nieprzyjemności, kryje się pod nim cała kopalnia idei, pomysłów i kwestii godnych długich rozpraw. Złoto zdecydowanie - faza na medal i basta.
Szałwia nie jest jednak dla wszystkich - nie żebym popierał jakiekolwiek restrykcje, bo sądzę, że trawnicy, kwaśni zwiadowcy, koksiarze, klejoznawcy, browniarze czy nawet pan Marek sączący denaturat pod Halą Targową mają idee, którymi kierują się, oddając się hedonizmowi serwowanemu pod postacią ich ulubionej substancji, co w pewien sposób sankcjonuje ich zachowanie. Każdy niech wybiera swoją zabawkę - byle świadomie i rozważywszy wszystkie alternatywy, jakie ich życie może przyjąć po rozpoczęciu przygody z daną substancją.
Drogi czytelniku - szałwia Cię ani nie uzależni, ani nie spowoduje dzikiego spustoszenia w Twoich płucach/jądrach/wątrobie czy jakimkolwiek innym, cennym narządzie. Nie uczyni z Ciebie wyrzutka ze społeczeństwa siedzącego pod ścianą na ulicy, przykrywającego się starą pierzyną. W tym wszystkim obawiam się jednak, że przy tak wysokim prawdopodobieństwie bad tripu jest Ci w stanie zaserwować tak niemiłą przejażdżkę, że przestraszysz się bardziej, niż małe dziecko na widok clowna wyskakującego z tortu, które w efekcie nawaliło w portki. A może nawet i tak Ci zostanie.
Jeżeli jesteś dzielny/dzielna, albo jesteś Chuckiem Norrisem - ściągaj cummulusa i trzymaj w płuckach. Game on.
Kącik poetycki, którego zawartość jest chroniona prawami autorskimi, ale jednocześnie zachęca do tworzenia pod wpływem - bodaj najpiękniejszej z możliwych czynności na fazie (w końcu jakby na to nie patrzeć, seks jest aktem twórczym):
Baba ścierała parapet,
W rytmie igła winyl drapie.
Ona melomanka tylko Wiet, iż
Kong, król bong i twórca tapet
Podróżuje wyobraźnią, jak palcem po mapie,
Giętko zwalniając kciukiem turbo napęd.
- 9210 odsłon