kwaśne siemie
detale
kwaśne siemie
podobne
Moja "przygoda" z dragami potoczyła się dość szybko. Zaraz po
pierwszych próbach z marihuaną, z braku środków i nadmiaru dostępu do
informacji (ukłony w stronę hajpa, choć nie tylko) swoją fascynację
skierowałem na szersze tory. Najpierw sięgnęłem po gałkę
muszkatołową(po pierwszej wątpliwej próbie, kolejne przyniosły
zaskoczenie) i gaz zapalniczkowy, następnie DXM i powój błękitny -
ipomoea violacea. Był to dość specyficzny okres mojego życia, żeby nie
powiedzieć trudny. Ostatnia gimnazjalna, ja dotychczas "grzeczny"
dzieciak zaczynałem robić rzeczy, o które rok wcześniej bym się nie
podejrzewał. Do tego popadałem w osamotnienie. Rzadnące kontakty z
dawnym podwórkiem, najlepszymi kumplami urwały się, nadto mieszkałem
kilka miesięcy sam. Poza widzeniem się z klasowymi rówieśńikami(kiedy
oczywiście nie wagarowałem, a zdarzało się często), odwiedzinami taty
i babci, czas spędzałem tylko sam ze sobą. Wydawało mi się, że tak też
jest dobrze, choć często dopadała mnie tęsknota za tym co odeszło
bezpowrotnie. Zimowa aura nie pocieszała, wręcz zachęcała, ze swoim
wcześniej zapadającym zmrokiem do poszukiwań narkotycznych wiosen.
Nasiona ipomoei kupywałem bez problemu w sklepie ogrodniczym. Kilka
opakowań marki Rekwiat, pakowanych po kilka gram dawało w sumie
kilkaset nasionek niełatwych do spożycia. Różnie z tym kombinowałem.
Już zmielone zapijałem wodą, zagryzałem cukrem, zatykałem nos, a i tak
jedzenie zajmowało sporo czasu, i nie należało do najprzyjemniejszych,
ze względu na tragiczny, mdły odór i posmak. Próbowałem też robić z
nich "bombki". Prawdziwa męczarnia zaczynała się jednak dopiero po
spożyciu. Z wolna ogarniały mnie narastające nudności i zmęczenie, aż
jedyne co mogłem to z trudem leżeć, kiedy najmniejsze drgnięcie
prowokowało torsje. Takie tortury przeciągały się godzinami, nim na
pierwszy plan wysuwał się właściwy efekt.
Dolegliwości nagle ustępowały, a mnie ogarniało dosłownie szaleństwo.
Choć wciąż rozleniwiony, wciąż leżąc lub siadając przeciągałem się
czując napływ nieprzebranej energii. Pole widzenia stawało się
krystalicznie przejżyste, a ja zafascynowany oddawałem się obserwacjom
przypadkowych szczegółów, aż wreszcie samego siebie, ciała i myśli.
Leniwie, niespiesznie zmieniałem pozycje i pomieszczenia ulegając
pokusom dziwacznych zabaw. Stając przed lustrem podziwiałem się
narcystycznie, obserwując głównie niemożliwie rozszerzone źrenice, w
których dostrzegałem na aksamitnym tle skrzenie się dna siatkówki.
Zajmowało mi to nieraz większość godzin tripu. Wykrzywiałem przy tym
twarz w najróżniejsze miny czując jak przywdziewam różne osobowości,
mówiąc przy tym do swojego odbicia. Najchętniej oddawałem się
osobowości psychotyczno-maniakalnej, tej która patrzyła na mnie z
lustra obliczem demona o czarnych oczach i wyszczerzonych zębach,
przemawiała upiornie i mamiła poczuciem mocy. Jeśli coś miało być w
tym wszystkim "kwaśne" to było najbardziej. Nienawidziłem wtedy ludzi,
byłem czymś lepszym, drapieżnikiem.
Nieraz zatracałem się w tym jeszcze bardziej, na tyle że z rozkoszą
zadawałem sobie ból wbijając szpilki w mięśnie nóg. Rozebrawszy się do
naga wracałem przed lustro mażąc ciało krwią i napoczętą mleczną
czekoladą. Trwałem tak godzinami, albo zostawałem równie długo w
wannie mimo dawno oziębłej wody. Czułem się ź tymi zabawami jak
prawdziwy psychopata.
Mimo klarowności percepcji i myśli tripy były mgliste i mroczne, mimo
fal ekstatycznej energii - leniwe. Nie uświadczałem żadnych wizji.
Następnego dnia budziłem się przed południem, dość przybity, z jakimś
rodzajem moralnego kaca. W pierwszej chwili nie pamiętałem nawet
intoksykacji, zaraz przypominałem sobie o niej - z odrazą. Dlatego
nienajchętniej, nieczęsto powtarzałem te eksperymenty.
Z goła odmienne działanie miał zaprezentować mi znacznie później powój
hawajski, argyreia nervosa. Stałem się jego szczęśliwym posiadaczem po
raz pierwszy w technikum, za sprawą kolegi z klasy, nie mniej
obcykanego w temacie. Zdążyłem już poznać amfetaminę i kilka innych
substancji. Moje życie odzyskało nieco barw.
Przypadkiem zdradziliśmy się przed sobą zainteresowaniami. Okazało
się, że posiada zamówione przed miesiącami nasiona powoju ze
smartshopu. Sam go nigdy nie testował, obecnie nie miał ku temu
warunków, i tak wkrótce trafiły w moje ręce. Już po lekcjach, nie
mogąc oprzeć się pokusie postanowiłem je zarzucić. Było ich zaledwie 4
sztuki. Rozpiski dawkowania w internecie przewidywały słaby efekt dla
takiej dawki. Obrałem je z omszonych skorupek i takie rozgryzłem,
długo przeżuwałem, przetrzymywałem pod językiem, aż połknęłem. Choć
smak miały zbliżony do ipomoei, nie był w porównaniu z nią mdły,
dzięki czemu zjadłem je bez oporów. Nie wywołały również żadnego
zatrucia, charakterystycznych dla ipomoei ociężałości i nudności.
Efekt pojawił się szybko, od razu dość intensywny, szybko narastał.
Najpierw rozjaśnione pole widzenia wkrótce nasyciło się soczyście
barwami pomieszczenia, czego nie obserwowałem z ipomoeą. W końcu
doszło do tego, że wszelkie widziane refleksy świetlne, nawet tak mdłe
jak odblaski widziane na paznokciach mieniły się niczym obsypane
brokatem. Wśród barw zdawał się dominować róż, którego faktycznie nie
było w pokoju, a i w moim wnętrzu zrobiło się różowo.
Ogarnęła mnie dzika, rozkoszna euforia mająca wkrótce stać się
ekstazą. Czułem się "kwaśno" podobnie jak ipomoei, jednak bez
mrocznych, psychotycznych akcentów. Fal wzbierającej energii nie
zatrzymywała żadna ociężałość, rozleniwienie. Biegałem, skałałem,
tańczyłem po pokoju. Mimo, że źrenice nie wpełni zdradzały efekt, te
cztery maleństwa mocą przekroczyły już możliwości kikuset nasion
swojej botanicznej kuzynki ipomoei.
W końcu trip przeszedł najśmielsze oczekiwania. Zalewała mnie, moje
serce słodka ekstaza, odnajdywana tak w sobie, jak w otoczeniu wiązała
z nim w jedność, aż zrozumiałem że doświadczam wszechprzenikliwej
obecności samego Boga. Z ust popłynęła modlitwa wdzięczności i
uwielbienia, z oczu łzy radości. Przeżywałem dogłębne katharsis, cały
ciężar gdzieś spadł. Wszystko, całe moje życie teraz, w tym nowym
kontekście miłości do Boga, i Jego miłości było dla mnie jasno
widziane i rozumiane. I wcale tego stanu nie potrzebowałem, a
trzeźwości, obecności we własnym życiu. Nie ćpania, a medytacji.
Intensywny trip, nagle zaczęty, dość szybko równie nagle się skończył,
zamykając się w około trzech godzinach, pózostawiając po sobie
przyjemny afterglow, niezatarte wrażenia i drogę wyboru. I tym razem
nie uświadczyłem działania wizyjnego.
Minął czas, zmieniłem szkołę, zaczęłem prace. Kilkakrotnie zamawiałem
ze smartshopów różne roślinki, w tym szałwię i powój właśnie. W
międzyczasie nie stroniłem od brania starych substancji jak i
poznawania nowych.
Po raz kolejny odebrałem przesyłkę z zamówieniem. Pierwsza i jak
okazało się ostatnia próba palenia słynnej mieszanki Spice nie
przyniosła zadowolenia, zapewne ze względu na marnej jakości
nieszczelną nargillę której do tego użyłem. Śladowo porobiony udałem
się po dobrego kolegę, G. Czekając na niego na klatce schodowej
kamienicy ochłaniałem po pozostawionym za drzwiami letnim upale, wciąż
czując jakieś mizerne efekty i przede wszystkim wywołanym zapewne
paleniem ból głowy.
Zabraliśmy się do mnie bawić po naszemu. Dla G. był DXM, a dla mnie
kilkanaście nasion powoju. Przed zarzuceniem dałem mu na spróbowanie
zapalić szałwi, jednak jedynym efektem jaki wywoływała była chwila
nieopanowanego śmiechu, i miał tak już za każdym razem.
G. bawił się w najlepsze leżąc na swojej połowie łóżka, a ja wciąż
czekałem niecierpliwie na pierwsze efekty LSA. W końcu stwierdziłem,
że nie będę gorszy od niego, i na moment odwiedze go w dysocjacyjnej
krainie nim załaduje się powój. Przypaliłem szałwii, ległem obok i
zamknęłem oczy.
Poczucie leżącego ciała stało się częścią wizji. Z jego konturów
wpasowujących się w sześciokąt wyrosło sześć otaczających mnie postaci
na czarnym tle. Przez mgnienie kiedy to trwało chciałem wierzyć że na
prawdę jestem tam, gdzie G.
Szybko doszedłem do siebie. Dopiero po jakimś czasie poczułem pierwsze działanie LSA: z wolna rozkręcające się pobudzenie, poprawienie nastroju, wzmożone nasycenie barw. G. już powoli wracał do siebie. Aby zagłuszyć ból brzucha jaki tym razem wystąpił udałem się do kuchni po kiełbasę i bułkę. Od pewnego czasu miałem w stosunku do niego prześmiewcze nastawienie, robiłem sobie coraz bardziej niewybredne żarty. Wracając do pokoiku z dwiemia kiełbasami, bo i o nim pomyślałem, zatrzymałem się przed wejściem, schowany tuż za winklem i zawołałem:
- G.! Chcesz kiełbasę?!
- Yhm, możesz dać.
- To masz! - wykrzyknęłem wychylając się z za winkla z nienacka i rzuconą kiełbasą trafiając go prosto w czoło, czemu towarzyszył wybuch mojego śmiechu.
Zniesmaczony moim zachowaniem zjadł ją w ciszy, a ja tymczasem bawiłem się coraz lepiej. Znalazłem sobie miejsce na wykładzinie, wiercąc się z pobudzenia i mamrocząc to do siebie, to do niego. Moje myśli zaczęły wchodzić na religijne tory. Ległem na podłodze i zapatrzony w sufit, wskazując wyciągniętą ku górze ręką folgowałem sobie coraz śmielej z oskarżeniami wobec Boga w swoim głośnym monologu, ocierając się o bluźnierstwa. Poczucie mocy, pycha brały górę, aż stwierdziłem, że Boga nie ma. Towarzyszył temu teatrzyk, w którym wcielałem się w znajomą mi już postać psychomaniakalnego drapieżcy, modulowałem barwę głosu uzyskując demoniczne brzmienie.
Zabawa aktorstwem pochłaniała mnie coraz bardziej, nie dbałem o to co myśli G., jak musi to wyglądać z zewnątrz. Morfowanie osobowości trwało w najlepsze. Na zmianę grałem ułożonego siebie, drapieżnego demona, i wiernego sługę Pana. Toczyła się we mnie konfrontacja pomiędzy ich racjami, na tym polu osobowość była im zaledwie plastyczną masą.
Wreszcie, gdy już usiadłem moja, czy raczej drapieżcy uwaga spoczęła na G. Zaczęłem się nad nim psychicznie pastwić. To już nie była zabawa, a zatracenie i droga w nieznane. Demonicznym głosem, z pogardą i nienawiscią wymalowaną na twarzy, wyszczerzając zęby, wlepiając w niego spojrzenia wielkimi krążkami czarnych źrenic przemówiłem do niego jako sam Diabeł, który uprowadził mą duszę, i zamknął o tu - wskazałem wieżę stereo - w piekle. Czułem przy tym szczyt aktorstwa, ale i niemożność powstrzymania się przed tym. Bawiłem się doskonale rozkoszując pastwieniem, ale i obserwowałem biernie jako stary ja otoczony palącym ogniem, jakbym na prawdę tkwił w tej piekielnej wieży. Skutecznie, stopniowo przez kolejne godziny przekonywałem biednego G., pogrążonego w sugestywnym podeksowym stanie, że to nie zabawa, że to nie trip. Leżał przez cały ten czas, prawie nic nie mówił, unikał spojrzenia, a ja coraz bardziej wchodziłem mu do głowy, zgadując myśli, obawy, poddając manipulacji, szantażując.
Kiedy spróbował zasnąć, zagroziłem, że tym swoim ciałem, ciałem uprowadzonego do piekła nieszczęśnika skoczę przez okno.
Chwilami wypuszczałem duszę z piekła, bym jako ja błagał G. o ratunek, albo wracałem niby kończąc ten żart i trip, po czym objawiałem się znów jako Szatan robiący mu tylko nadzieję.
Kiedy leżał jak sparaliżowany, nie mogąc odwrócić na mnie wzroku zapytałem jako Diabeł:
- Boisz się, prawda?
Niepewnie, nieznacznie skinął w odpowiedzi. Jakżesz pysznie się czułem, a wciąż było mi mało.
W końcu późną nocą zasnął, a ja się uspokoiłem. Zaczęło docierać do mnie co odjebałem przyjacielowi, i samemu sobie. Czułem się okropnie, okropnie było mi wstyd, nie mogłem znieść własnej obecności. Położyłem się na swojej połowie i chciałem wyć, nie mogąc się pozbierać, ogarnąć minionych zdażeń, nie wiedząc czy mam to zignorować, czy przepraszać, co jutro powiedzieć.
Było już przed świtem, a ja wciąż biłem się z myslami, wciąż byłem w rozsypce. I wtedy doświadczyłem pierwszy raz wizji przy zamkniętych oczach po LSA. Zupełnie nieoczekiwanie zobaczyłem eksplozję białego, mgielnego światła uformowanego w kulistą sieć przywodzącą na myśl kwiat życia. Wizja trwąła, a mnie ogarniało ukojenie i spokój. Pomyślałem, że patrzę na samego Boga. Przyszło przebaczenie samemu sobie. Czułem się poskładany na nowo, wiedziałem już co zrobię, i powiem rano. Zasnęłem.
Musiałem przeprosić G. Winny mu byłem też wyjaśnienia. Najlepiej jak potrafiłem wytłumaczyłem całe te zajście, opisałem co doświadczyłem. Sam do końca nie wiedziałem, czy to byłem wciąż ja, czy coś spoza mnie.
Powój na swój sposób ukazał plastyczną materię osobowości, gdzie miałem być w tym wszystkim, i kim?
- 9564 odsłony