w studni szaleństwa
detale
raporty gryby
w studni szaleństwa
podobne
Zastanawiałem się od czego zacząć. Długo. Najróżniejsze sytuacje przychodziły mi do głowy - od głupich, przez śmieszne, groteskowe do skrajnie przerażających. Jak zacząć? Gdzie?
Może od początku.
Moim pierwszym dragiem był bieluń :O nie wiem ile miałem lat ale to było w czasach kiedy coś fajnego wkładało się do buzi - żeby poznać czy jeśli fajnie wygląda/pachnie to czy i smakuje. Szyszki bielunia wyglądają zajebiście, nasionka smakują no cóż... kto wie ten jadł. Nie wiem czy poklepało, nie pamiętam, pamiętam za to wyraźnie moment jedzenia nasionek i ich parszywy smak.
Od pierwszego "prawdziwego" bucha trawki - w sumie to hasz z trawką - zakochałem się w innych stanach świadomości. Miałem wtedy trzynaście lat i tylko kwestią czasu było, kiedy wrzucę coś innego. Przeglądałem smartshopy z Holandii (nie wiedziałem, że istnieje takie ćpuńskie forum jak HR, całe szczęście) i wzdychałem: ach! grzyby! ach! kaktusy! ach! kanna! ach! wszystkoinne!
W wieku piętnastu lat, zrządzeniem losu przeprowadziłem się do Holandii. Nowość sytuacji i mocne zioło skutecznie przytłumiły narkomańskie zapędy, lecz ciągle myślałem - spróbuję! WSZYSTKO! Od najlżejszych do najcięższych. Tak! Wszystkie będą moje. A później napiszę poradnik dla młodych ćpunów z baaaaaaardzo dokładnymi opisami działania, dawkowania itp. masy dragów... Nie zrobiłem tego, uffff... Za to jarałem. Dużo.
To był maj, może czerwiec, lat szesnaście i pierwsza piguła. Mocna. Zjadłem pół i oprócz klasycznych "dropsowych" efektów dołączyły halucynacje. Pofalowane podłoże, jak morze. Tęczowe koła toczące się pod górkę, kilkumetrowe nogi. Cóż, nie wiem co tam było ale zmiotło potężnie. Później już żadna tak nie poklepała. Może jakieś MDA lub 2cb, może zbyt młody mózg.
Pół roku później, z okazji wolnego pojechałem na dwa tygodnie do Polski. Dwa tygodnie 4-mmc, fety, alkoholu i trawki.
Zioło paliłem właściwie non-stop, od porannego jointa i lufki przed szkołą, przez cały dzień i na spanie także. Sytuacja nie zmieniła się przez kilka lat, dlatego każde opisane zdarzenie jest pod znakiem jointa.
Lat siedemnaście, święta Bożego Narodzenia. Pojechałem do Rotterdamu na skręcenie dredów. Miał być pierwszy koks - ale dilera nie było. Kupiliśmy więc fetę (drugi raz bodajże miałem walić) i tak wyszło z rozmowy, że zajechaliśmy do kofika po paczkę trufli. Bam. Zjadłem połowę, ponieważ z powodu choroby lokomocyjnej nie bardzo mi to szło w samochodzie. Już po drodze zaliczyłem pierwsze efekty - wjeżdżaliśmy pod górkę, a szczyt i samochody na nim się oddalały. Hehehe jak sobie przypomnę swój zachwyt. Zajechaliśmy do marketu i w środku złapały mnie mdłości - wyszedłem na parking i puściłem dwa solidne pawie. Zanim dojechaliśmy do miejsca skręcania dredów kazałem panu K. się zatrzymać i wysadzić mnie na chodnik - choroba lokomocyjna mnie zjadła. Blady, trzęsący się przyszły ćpun :D K. myślał, że schodzę, ale zapewniłem go, że jest oka i zaraz dojdę do siebie, a potem do ich chaty. I tak się stało. Na miejscu dojadłem trufli i poszliśmy kręcić dredy. Mieli też takie fajne, bambusowe bongo, z którego cały czas przypalaliśmy.
- Widzieliście? Drzwi od szafy się otworzyły! Hahahah!
- Ooooo już się wkręcają hehehe.
Na podłodze była taka ciemnoniebieska wykładzina z jaśniejszymi polami i masą białych kropek. Pamiętam tylko, że zaczęły się przybliżać i... ocknąłem się na przerwę w kręceniu. Jaraliśmy i po jakimś czasie poszła feta. 27?h bez snu, wyglądałem jak zombie. Została mi po tym mini-psychoza - każdy na mnie patrzył. Problemy ze wzrokiem dodatkowo pogarszały sytuację - patrzy czy nie patrzy? macha czy nie macha? Okulary rozwiązały problem.
Po braku fajerwerków - a raczej ich zapomnieniu - nie jadłem nic oprócz dropsów przez dłuższy czas. Potem wpadły jakieś trufle, ale z powodu sensacji żołądkowych nic specjalnego nie wyszło.
Lat dziewiętnaście, grudzień.
Pojechałem do Polski do przyjaciela. Jako, że dropsy są świetne to i jemu chciałem pokazać - niestety nie mogliśmy nawet znaleźć dilera i zamówiliśmy dopki. Worek jakiegoś mocarza czy kosiora i dwie białe gwiazdki. Myślałem, że z dropsami jak z paleniem będzie analogicznie - mocniej, po prostu. Myliłem się grubo hahahaha. Dostaliśmy jednego dropsa ekstra i zarzuciliśmy po połowie w nos - zero efektów. Palenie było takie, że jednego jointa paliliśmy cały dzień. Rano któregoś dnia stwierdziliśmy, że zarzucamy gwiazki - nie ma co się pierdolić. Po jednej, haps i gotowi.
Dziewczyny były w pracy więc można poszaleć. Zaczyna wchodzić i czuję - kurwa, to nie to. Czuję jak zamiast empatii i energii tracę władzę w nogach i rękach, jakby świadomość się z nich cofała. Strach. Myślę sobie: "no tak, tyle ofiar dopalaczy i teraz ja, kurwa". Czuję jak umieram, powoli no jak powoli -.- Moje myśli zaczynają być coraz mniej spójne, a poczucie ciała maleje coraz bardziej. Umarłem. Jestem w kilkunastu miejscach, światach i czasach na raz. Prowadzę rozmowy, wpadam na chwilę w seriale, cała masa rzeczy, których nie pamiętam. Kolega, który nie wiedział jak działają dropsy bawił się przednio - stworki z Diablo 3 wyskakiwały z telewizora, a on je kopał i odbijały się od ścian.
Lat dwadzieścia, maj. Rzuciłem szkołę i poszedłem do pracy. Poznałem kogoś, kto jadł kwasy i dropsy. Jarał też sporo. Po kilku rozmowach, a może kilkunastu wrzuciliśmy z nim i jego kobietą dropsy. Spoko.
Zamówiłem pierwszą grzybnię (trufle poszły kilka razy, bez fajerwerków) i kaktusa, bolivian torch. Kaktus był cóż... cudowny. Przy otwartych oczach nie działo się zbyt wiele, a gdy je zamykałem - bach! Zapominałem o zwykłym świecie, o tym, że tripuję i zwiedzałem inne. Grzybki rosły i były zjadane. Wtedy trafił się też pierwszy kwas - poszedł na pół, niezapomniane przeżycie. Rozpierała mnie energia i pewność siebie. "To jest to czego szukałem!" - krzyczałem w myślach.
Hodowla grzybów szła pełną parą. Jak urosły - jedliśmy na świeżo. Tydzień później wysuszone. A tydzień później były kolejne. I tak przez dłuższą chwilę.I ta "dłuższa chwila" sprawiła, że pomyślałem o sobie jako o doświadczonym psychonaucie, heh. I nadszedł dzień sądu, wrześniowy. Zamówiłem ekstrakt szałwii x30. Wcześniej paliłem x5 po dniu grzybienia i tylko zaniemówiłem - dosłownie, nie potrafiłem mówić przez kilka sekund.
Pailiśmy w hmmmm... pięciu.
Małe, poręczne bongo i łapię buszka - każdy czeka na efekty. Nic. No to kolejka poszła i... nic.
Kolejna kolejka.
Nagle "czwarty" zaczyna się bujać w przód i w tył.
- Łooooooo! Łoooooooooo! - krzyczy głosem debila - Łohohohoh!
- Co?
- Przeszła mi taka fala przez rzeczywistość - każdy myśli wtf?! Owy kolega też do najbystrzejszych nie należy więc i nie bardzo nam to opisał. Myślę sobie - no kurwa ile tego można palić, zaraz się skończy, a efektów... coś tam czuję. Łapię więc naprawdę soczystego bucha i... głuchnę :) Myślę - no nieźle, trzeba się pochwalić. Spoglądam na jednego ze znajomych, który mówił coś do innego i włącza się slow-motion, a moje pole widzenia zaczyna zawężać się do wypowiadających słów ust, słów w slow-kurwa-motion. Łuuuuuu-aaaaaaa-eeeeee-uuuuuu.
JEB!
Jakby otwieram oczy, a tam - wszystko z różowej i żółtej gumy. Roztopionej jak ser na reklamach pizzy. Jeden ze znajomych ma wyciągniętą rękę, a od podłogi do niej ciągnie się różowo-żółta guma - jak na reklamach pizzy ;) Śmieję się jak szalony i po chwili odkrywam, że nie mogę oddychać - oczywiście mogłem, tak mi się wydawało. Przeszałwiony mózg rozumie - złapałem bucha, straciłem przytomność, a oni narzucili na mnie różową gumę hehehe. Chcę powiedzieć, że już starczy, bo nie mogę złapać tchu - no ale jak powiedzieć z pustymi płucami? Próbuję się podnieść, zerwać z siebie gumę, ale naciągnęli ją baaardzo mocno - aż mnie przygniotło do podłogi. Panika.
Podjeżdżam pod sufit, albo to on spada na mnie - to bez znaczenia. I nagle znajduję się w pokoju w którym jaraliśmy szałwię, tylko trochę innym. Nie ma mebli, okien ani drzwi za to jest dywan - różowy i puszysty. I wszyscy z którymi jarałem też tam są. Leżą, siedzą, stoją. Jeden chodzi i szura po dywanie nogami, inny tępo patrzy się w swoje nogi.
Myślę - i to ta mocarna faza? Siedzenie w pokoju z różowym dywanem? Nosz kurwa.
- Ile to będzie trwać? - pytam jednego z nich (tego, którego ręka ciągnęła się od podłogi).
- Aż się skończy - odpowiada tonem wskazującym na to, że pytam o rzecz oczywistą.
Nieprawdopodobność sytuacji, to że wszyscy "tripujemy" w jednym tripie do mnie nie docierała. Jak to po szałwii, przyjąłem wszystko za pewnik.
Zzzzzzzt zmiana akcji.
Tutaj będzie krótki opis "zrozumienia".
Wszystko ma swoją świadomość. Wiatrak taką, mucha taką, tulipan taką, a książka taką. Jednak w momencie gdy np. zabijemy muchę, jej świadomość zmienia się w "świadomość zabitej muchy". No i w momencie kiedy brałem bucha szałwii to moja świadomość wpadła w świadomość porwanej w pół książki. Oczywiste bzdury, ale wtedy wszystko ma sens.
- Kurwa! Jestem porwaną książką! - panika. Nade mną pochylają się ukryte częściowo w cieniu postacie. Zauważam ostre rysy "twarzy", jakby wystrugane z drewna. Dosyć toporne. Nieludzkie, bardziej przypominają te z totemów. Pełzające niby-światło odkrywa na chwilę więcej - widzę ich uśmiechnięte twarze, niestety nieprzyjazne. Widzą, że to nie świadomość porwanej książki jest w porwanej książce tylko moja. Widzą mój strach i dezorientację i je to raduje. Skurwiele z tych moich znajomych :D I nagle jest, eureka! Połączę te dwie części porwanej książki, a te stwory wsadzą mi w dziurę kołek i wrócę do mojej rzeczywistości. Owa dziura znajdowała się mniej więcej w szyi. No i chyba się udało, bo...
Zzzzzzzt zmiana akcji
Budzę się gdzieś. Słyszę strzępy rozmowy:
- Najlepsze jest to, że masz wszystkiego świadomość.
- O zobacz, przelotna myśl trwała (PMT) , są dosyć... - niedosłyszałem.
- Skąd wiesz? Czekaj czyli, że ty...
- Oczywiście. Przerażenie i dezorientacja to podstawa, gdy chodzi o myśli przelotne...
Jestem otoczony przez coś, jakby kokon, może kielich kwiatu kto to wie. "Otwieram oczy" i "widzę", że znajduję się pośrodku lepkiej, włochatej powierzchni, lekko szarawej. Jakby z niej wyrosłem. A wokół jest biel i gdzieniegdzie cień - jakbym był w białej piłce, tak białej, że nie widać odległości i ktoś ją w niektórych miejscach powginał do środka, ciężko opisać. Lekko się podnoszę i czuję jak z karku odlepia/wysuwa mi się "wtyczka". Taka matrixowa trochę hehehe. Widzę też, że na tej "lepkiej, włochatej powierzchni, lekko szarawej" są miliony innych wtyczek. I znowu "zrozumienie" - po zapaleniu szałwii moja myśl się spersonifikowała i to ja! Jestem pierdoloną personifikacją swojej myśli w swojej głowie, a prawdziwy ja siedzi sobie, rozmawia i się śmieje, a mnie właściciele owych głosów zutylizują lub będą na mnie prowadzić eksperymenty przez wieczność.
- Zobacz, ockęła się, ale oszołomienie i dezorientacja są teraz zbyt silne żeby mogła normalnie funkcjonować - słyszę drugi z głosów, bardziej "dojrzały", tłumaczący cierpliwie i z nutą zadufania.
Myślę: "O kurwa nie! Może i jestem PMT ćpuna, który napalił się szałwii, ale nie dam się wykorzystać, trzeba spierdalać..."
Gdzieś po prawej (lub lewej) widzę lub wyczuwam anomalię w strukturze pomieszczenia, w którym się znajduję. Dobra droga do ucieczki. Wstaję udając otumanionego, coby mnie nie chwycili zbyt szybko. Podchodzę do wejścia głębiej - byłem już pewien, że jestem w swojej głowie - okna salonu to były oczy, a wyjście na korytarz wejściem do wnętrza głowy.
Mój wzrok przyciąga coś lśniącego na podłodze - wykładzina, która na codzień jest matowa teraz wygląda jakby utkana była z różnokolorowych, pełzających, świecących żył. Obserwacja trwa dosłownie chwilę.
- A ty co robisz? - słyszę za plecami i odwracam się do tyłu. Salon o dziwo wygląda normalnie, po chęci ucieczki nie ma śladu, za to mój kumpel, który powyższe pytanie zadał jest z zielonej galaretki. Zielonej, przeźroczystej galaretki w której widzę bąbelki powietrza. Szczegóły twarzy czy ciuchów bardzo dokładne.
- Fajnie, nie? - mówi i zaczyna się śmiać i trząść. Jak galareta :D Coraz bardziej i bardziej i nagle...
Zzzzzzzt zmiana akcji
Wszystkokolorowy wir zostaje zassany w środek mojego pola widzenia i nagle jestem z powrotem - siedzę na podłodze i patrzę w twarz znajomego (tego od pizzy).
Po tym tripie zamówiłem szałwię jeszcze dwa razy, paliłem ze znajomymi i w samotności - rzadko kiedy nie zaliczyłem bada.
Od tego czasu każdy trip wyglądał inaczej niż poprzednio, zdarzało się, że szałwia przjmowała niektóre z nich - typowo szałwiowa dysocjacja i wizuale - no i strach w moim przypadku. Tutaj zaczęło się też moje odklejenie - o ile wcześniej wszystko traktowałem jak hmmmm odskocznię od rzeczywistości to wtedy wkręciłem sobie nieźle (kolejne palenia nie pomogły), że tam "coś jest" i chyba chciałem w to wierzyć.
Tak zwane poszukiwania wiedzy, w które niestety wpierdala się cała rzesza psychodelicznych noobów wessały i mnie. Rozmowy na każdy temat, manipulacja słowem i emocjami po to tylko żeby osiągnąć swój cel. I zaczęło się - odklejenie!
Owe "poszukiwania wiedzy" zaprowadziły mnie daleko, oooojjjj daleko. Hen w nieznane obszary umysłu, w większości nieistniejące. Świat to wielki umysł. Jeżeli byśmy zaczęli oddalać lub przybliżać pole widzenia to zobaczylibyśmy, że cały wszechświat to fraktal - w skali micro i makro wszystko jest takie samo. Układy gwiezdne to atomy. Wszystko ma świadomość. Masa pierdół, większości nie pamiętam, bo praktycznie codziennie wypływały z mojego porytego mózgu nowe teorie.
Potem zaczęło się lepiej (lub rozwinęło, jak kto woli):
Cały nasz świat to wielka animacja poklatkowa (Wales i Gromit, Wpuszczeni w kanał) kontrolowana przez wszechwładną istotę, która kontroluje wszystko, dosłownie. Każdy najmniejszy ruch, każdą myśl, każdy wybór. Po jakimś czasie rozkręciłem się jeszcze bardziej - ten świat został stworzony dla mnie, w celu badania moich różnych reakcji i chuj wie czego jeszcze (podczas pierwszej szałwii byłem przecież przelotną myślą trwałą, na której mieli eksperymentować na wieczność) i nigdy się z tego nie uwolnię, bo jestem nieśmiertelny. Dodatkowo każdy człowiek to nie człowiek, a wtórnik danej persony stworzony przez "istotę"/"macka" jej świadomości która przyjęła formę danej osoby. Mało? Lecimy dalej.
Zacząłem czytać w myślach... taaaak, wiem. Gdy ktoś mi coś mówił na jakiś temat, ja czytałem w jego myślach co naprawdę myśli hłe hłe. No i potem się okazało, że i oni mogą czytać w moich! O zgrozo. Nie potrafiłem patrzeć ludziom w oczy, bo przecież jeśli odczytają w moich myślach, że wiem o tym, że to wszystko fake to istota mnie dojedzie, odjebie mi jakieś piekło czy coś. Każdy miał te spojrzenie mówiące "WIEM!". No więc udawałem siebie, heh. Drążyłem temat z każdej strony, alieny, szamanizm, czakry, czary, fizyka kwantowa, cała masa. Ach no i oczywiste: derealizacja, depersonalizacja, wzmocniony śnieg optyczny, gonitwa myśli, paranoja.
Po pewnym czasie, gdy przeczytałem już dużo trip-raportów i "wielkich teorii" rożnych ćpunów i "mistyków" stwierdziłem: "No Gryby, pojebało ci się w głowie". Co ciekawe ta wiedza niewiele zmieniła, ale mogłem postawić pierwszy krok ku upragnionej "czystości" umysłu. I kolejny. Sam siebie robiłem w chuja (weryfikowałem to co "przeczytałem" w cudzych myślach), przestałem słuchać i czytać tych "mądrych", zacząłem negować co bardziej "magiczne" rzeczy. Sceptycyzm stał się moim ratunkiem. Co nie zmieniło faktu, że nadal miałem ładnie najebane.
Zjadłem więc solidną porcję grzybów, z postanowieniem, że sobie "naprostuję" trochę w głowie. Udało się. Po kilku miesiącach znowu - i znowu się udało. Nie wiem jak wpadłem na ten pomysł ważne, że wypalił. Za każdym razem kiedy myślałem, że już jest okej, po jakimś czasie robiło mi się jeszcze "bardziej okej i widziałem jak źle było ze mną w "okej" wcześniej. Do wszystkiego doszedł brak zaufania do kogokolwiek (w sumie sami sobie zapracowali, nie będę się wgłębiał), spłycenie emocji (radość, smutek, strach, odwaga - nein, nic z tych rzeczy, po prostu hmmm nic) i anhedonia. Zioło oczywiście nie pomagało, ale myślałem o nim jeszcze jak kiedyś - wot, nieszkodliwy drug, taka używka.
Co parę miesięcy mogłem obserwować znaczne wyciszenie myśli, powrót do rzeczywistości, było coraz lepiej.
Wróciłem do jedzenia dropsów, którego unikałem, ponieważ mógłbym wygadać "istocie" co naprawdę myślę. Przez jedzenie mam na myśli raz na miesiąc/dwa i nie więcej niż trzy na jedno posiedzenie. Jeździłem na imprezy psytrance, jadłem też grzybki. Kwasik też jakiś wpadł.
Lat dwadzieścia dwa, wakacje.
W głowie poukładane, jedziemy więc na psychodeliczny festiwal, łopsasa. Zafundowałem bilet kuzynowi, miałem jeszcze resztkę dropsów i mdma z deepwebu. Zrobiłem kapsułki, po 120mg.
Pojechaliśmy, weszliśmy, namiot rozbiliśmy. Od razu po pixie i lecimy pod main stage. Wrrruuuuuu zajebiście. Kątem oka widzę kogoś za mną - odwracam się i ciach! kumpel którego poznałem na jednym z psajtrensów, spotkaliśmy się w końcu na festiwalu. Zdziwiony, że wrzucliliśmy tak wcześnie wrzuca sam. Lecimy do około drugiej w nocy. Wstajemy o ósmej, "śniadanie" i lecimy do owego kumpla. Capcarap, wrzucamy kwasik, połówkę z 220mcg. Kuzyn nie, zostaje przy kapsułkach, które nota bene wpierdala od godziny jedenastej w południe i kończy o pierwszej lub drugiej w nocy (ostatnia kapsułka), wpierdolił wtedy prawie wszystko co mieliśmy.
Kwas był ciekawy, ładny. Wrzuciliśmy w miarę późno, rozkręcał się podczas zmierzchu, "na noc" było już okej. Zamiast namiotów, przykucnięci pod drzewami giganci w miniówkach i z długimi włosami. Zamiast przyczepy z workami na śmieci - przyczepa z ciałami w niebiskich ubraniach, które zmieniały pozycję gdy nie patrzyłem na nie bezpośrednio. Jak tańczyłem, wokół był tłum ludzi więc musiałem uważać, żeby nikogo nie uderzyć. Tak naprawdę to staliśmy w sporej odległości od tłumu, kilka metrów wolnej przestrzeni :D Jak wiadomo, śmiechu co nie miara. Dzień luzu i na kolejny dzień candyflip. Ja z kumplem po całym, kuzyn połówkę. Po jakiejś godzina pyta: "A jak ten kwas działa?". Heh, padłem. Wchodzi zaskakująco dobrze jak na taką tolerkę. Liżemy MDMA z palców, kuzyn nie. Jakieś trzy godziny od przyjęcia kartonu, kuzyn rzuca hasłem: "Mi to chyba już zeszło". Chwila konsternacji i wybucham śmiechem: "Taaaak kurwa zeszło".
Zapowiadają burzę, idziemy z kuzynem uratować paszporty, kumpel zostaje. Śmiechy-chichy, wracamy z namiotu i wchodzi MDMA i... wytrzeźwiałem. Jakbym nigdy w życiu nic nie ćpał, taka czystość myśli.
- A to łajza, po co mi ten candyflip jak tylko wytrzeźwiałem, ale mnie zrobił w jajo - myślę i mówię to kuzynowi. On jednak nie wytrzeźwiał i niezmiernie go wszystko cieszy. Szukamy kumpla i po jakimś czasie się z nim kontaktujemy - jest pod mainstage, więc czekamy aż do nas przyjdzie. Dzień leci, zmienia się w noc, a my dojadamy MDMA. Co ciekawe jako super-jaracz podczas festiwalu nie jarałem prawie wcale.
Po powrocie do siebie (domu) zjadłem jeszcze parę razy MDMA i kwasik. Ostatni był w sylwestra - jest TR na neurogroove. Po tym kwasie był wywar z San Pedro - całkiem ładnie było. I kieta - też jest TR.
Kilka miesięcy temu, gdy skończyłem z "twardzielami" skończyłem również z ziołem.
Pierwsze noce były okej, a potem zamiast snów były koszmary. Coś w stylu tego co opisałem w https://neurogroove.info/trip/w-obj-ciach-kietousza tylko bez końca. Z jednego koszmaru w drugi i tak przez całą noc. Budziłem się roztrzęsiony, myśląc, że znowu mi odpierdala, popłakałem się.
Za dużo by opisywać z tego co się w mojej głowie działo, ale każdy sen był tak realistyczny jak trip na szałwii i miał podobny schemat - jestem gdzieś i mam przeczucie, że coś się stanie (ani dobre ani złe), robię coś i nagle wszystko zaczyna się pierdolić jak na szałwii, mnie ogarnia groza, a każdy jest "nimi". W pewnym momencie wiedziałem już co się stanie i próbowałem się bronić (lub atakować) jeszcze zanim obezwładniające popierdolenie się zacznie, ale oczywiście nie mogłem wygrać.
Teraz mam już normalne, zazwyczaj śmieszno-głupie sny, uff.
Ostatnie po X czasu "Ćpanie" było wczoraj - lekko podpity wciągnąłem kreskę kiety, niedużą. Poskładało mnie tak, że dziewczyna i znajomy musieli mnie prawie nieść, nie mogłem otworzyć oczu bo taki kocioł miałem. Zrzygałem się i zgonowałem na nogach mojej miłej, dopóki kieta trochę nie zeszła. Potoczyłem się do domu.
Koniec ćpań, może w tym roku na festiwalu znów zapalę changę lub DMT, w sumie to zapalę tylko nie wiem co. I tyle. Znudziło mi się, trzeźwość też jest fajna, całkiem całkiem :D
Pominąłem sporo ćpań oczywiście, i sporo używek, które mam wpisane w substancjach spożytych, ponieważ nie uznałem ich za zbyt ciekawe lub wnoszące cokolwiek do "Szaleństwa".
Nie wiem czy nie będzie nawrotów, czy nie mam ChAD, czy może nadal jestem poryty tylko tego nie wiem. Ale nie żałuję, pomimo ciężkich momentów, nie tylko "dzień po", większość czasu czułem się wspaniale. Przypominało to wpadnięcie do jednej z książek fantasy, gdzie prawda miesza się z fikcją w takie nierzeczywiste wzory, że nie da się ich rozdzielić. Przygoda, na miarę Don Kichota czy Hunter Thompsona, okraszona solidną dawką absurdu na stałe zmieniła moje postrzeganie rzeczywistości, siebie, innych i hmmmm... wszystkiego.
Czy postąpiłbym tak samo gdybym miał drugą szansę? Oczywiście, że nie. Skończyłbym szkołę, dawał neuronom i ciału odpocząć, nie zapaliłbym szałwii, ogólnie zachował dystans. Ale jej nie dostanę i nie wiem czy bym chciał - to wszystko co się stało sprawiło, że stałem się kimś innym (pomijam sam fakt dorastania). Lepszym? Gorszym? Zależy od punktu widzenia.
Czymajcie się ludzie odklejeni, ci trochę mniej i ci wcale - pis i joł dla was. Przestałem ćpać, lecz nie istnieć, nadal będę tu zaglądał, może coś naskrobię.
@update 17.01.2019
Znowu ćpam, okazyjnie ale jednak.
- 34623 odsłony
Odpowiedzi
Odpisz na maila...Mam
Odpisz na maila...
Mam dokładnie takie same objawy co ty...
Ja pierdole!