wdech. wydech.
detale
raporty napewnoniedawid
wdech. wydech.
podobne
Szedł chodnikiem, czując się na wpół przytomny. Ostatnio źle sypiał i jego „trzeźwość” była absurdem, względna niczym filozoficzne prawdy, w które starał się wierzyć, by jakoś odnaleźć swoje miejsce w świecie. Bez używek wcale nie był skupiony i obecny. Odpływał. Niemalże śnił na jawie. Wmówienie sobie, że to, co obecnie widział, jest projekcją umysłu, było jednakowoż trudne. Każdy detal tego jesiennego dnia raził oczy urzekającym pięknem, szczegółowością. Jego los zachowywał porządek i trzymał się resztek ładu, co w snach zdarza się rzadko. Otoczenie, choć surrealistyczne, magiczne, było do granic stare. Szedł znanymi ścieżkami automatycznie. Myśli miał gdzieś w obłokach. Liście opadały, przypominając mu o przemijalności. Nasuwały do głowy smętne rozważania o tym, że i on sam skończy kiedyś jako zwiędły, uschnięty kawałek czegoś, co kiedyś miało w sobie przecież tyle życia. Zadziwiało go, jak wszystko krąży. Przecież ta materia, która buduje drzewa i pomarańczowe na ten czas ich potomstwo, kiedyś była zimna i bezduszna. Raz rozkwita, raz zmierza ku śmierci. Potem, za tysiące, miliony lat, które dla nas już nie będą mieć znaczenia, stworzy coś nowego. Czuł się dziwnie. Z jednej strony przerażony ogromem świata, z drugiej strony nim zachwycony. Usiadł na ławce i czekał na autobus.
Zajarałby. Marry Jane domagała się uwagi, a on strącał ją w jakieś podświadome drzwi, z których w końcu wyszła. Wiedział doskonale, dlaczego odstawił zielsko, ale z jakiegoś powodu ciągle wydawało mu się wspaniałe. Działało na niego za mocno. Tak moi drodzy- za mocno. Podczas gdy towarzystwo, w którym ściągał wiadra i opary bongosów, było po pięciu strzałach w płuco czasem w stanie niedosytu, jego jedno wiadro wprowadzało już w bardzo wyraźny stan, bardzo inny niż to, co potocznie zwiemy trzeźwym. Dwa wiadra równały się fazie, która stopniowo go przerastała. Wraz z kolejnymi porcjami różnice były już bardzo małe, siła tripa podnosiła się o małe procenty. Czasem jednak mały procent wystarczy, by wiedzieć, że... że tym razem to jest za bardzo popieprzone, że „już więcej nie zapalę, bo się boję”. Ale palił.
Od kilku dni, które ciągnęły się niczym łańcuchy wspomnień za więźniami przeszłości, żył bez niej. Kwiatostany proponowano mu kilka razy, odmawiał. Tego dnia jednak czuł, że przydałoby się mu coś... hmmmm.... coś wznoszącego go ponad tę całą, niekiedy smutną rzeczywistość. Ponad obsesję myślenia. Coś, co da mu ciszę, nie ważne, że za cenę małej paranoi. Coś, co pomoże mu odizolować się od świata. Tym czymś była dla niego zielona, przytulna pierzyna kannabinoidów.
Jazda autobusem, przyjemna, choć monotonna, mogłaby się nie kończyć. Najchętniej nabiłby bongo i spalił je właśnie tutaj, ku zdziwieniu wszystkich, a potem jechał i jechał i jechał... nie wiadomo dokąd. I zasnął. I miał spokój. Ale z zasypianiem też ciężko, chyba że się zjara jak jakiś bandyta. Przecież to niemoralne i odpychające raczyć się darem Matki Ziemii. Przecież to niegrzeczne wychodzić poza ramy znanego nam stanu świadomości. Co by powiedziała ta babcia obok? Co by powiedział śmierdzący moczem żul, który na szczęście usiadł kilka foteli dalej?
Myślał, jak ci wszyscy ludzie mogą tak po prostu egzystować, tak po prostu przeżyć swoje życie, nie robiąc w nim niemalże nic, poza pracą, wychowaniem dzieci i chodzeniem na mszę. On by nie mógł. Wszystko było chore, sam był pewnie chory. Dotarł do domu.
Miał na głowie tyle spraw, że szybko o tym wszystkim zapomniał. I choć nieustannie zestresowany i spięty przytłaczającym nawałem spraw do ogarnięcia, czuł się wolny. O szesnastej przyszedł znajomy, z którym udali się na trening. Gdzieś w przerwie między seriami koleżka rzucił z entuzjazmem na twarzy:
-Kurwa, ale bym dzisiaj pochłonął wiaderko, a ty?
-Haha, żebyś wiedział. Ale przecież mieliśmy...
-Ja wiem, wiem, ale nie potrafię.
-Wszystko siedzi w głowie.
-Chyba sam w to już nie wierzysz.
-Mmmmmm, no nie. Zajarałbym.
-Dawaj! Jedziemy dzisiaj do Gracjana i może ogarniemy resztę i będzie zajebiście!
-Nie. Miała być przerwa, to będzie.
-Dawaj, pojedziemy rowerami i połączymy przyjemne z pożytecznym.
-Zimno będzie.
-Na razie jest ciepło, a jak będziemy wracali to przecież w kurtkach i rękawiczkach, powinno być wporzo.
-Jezu, ale z Ciebie jebany diabeł.
-Przecież widzę, że być sobie zajebał. Nooooo daaaaawaaaaajjj.
-I chuj. Osiemnasta wyjazd.
-Nooooooo! I to mi się podoba!
Zrobił szybko, co miał zrobić. Czas, chamski psotnik, tym razem był mu przychylny. Szybki prysznic, suszenie włosów, żeby nie narobić sobie biedy, czapka, rękawiczki... portfel, telefon, chusteczki... wszystko miał.
Jechali przez las. Przez ciemny, bezkresny las, który wydawał się nie mieć końca. Kondycja ich obu była, szczerze powiedzmy, średnia, choć i tak nie najgorsza. Pokonanie jedenastu kilometrów było wyzwaniem. Karcił się w duchu, że tak mało biegał i tak często smolił narządy wymiany gazowej.
Gdy dotarli do Gracjana, okazało się, że są tylko w trójkę- on, wcześniej rzeczony koleżka Diabeł i Gracjan, właściciel kilku porcjowanych woreczków z suszem. Zrzuta na grama. Więcej nam nie potrzeba. Zmieszał go z tytoniem i nabił lufkę, ściągając pierwsze wiadro. Marry pachniała pięknie i przybierała barwę ognia. Dym ochoczo zapraszał do zabawy. Drugi szocik dla naszego bohatera, czyli mnie. Poczuł jedynie miłe pulsowanie w głowie, stała się przestrzenna, niby niebo wypuszczone z kajdan sufitu. W miarę jak upływały sekundy na nabijaniu lufki i ściąganiu przez kompanów ich racji zieleniny, trip stawał się coraz wyraźniejszy. Zaznaczał swoją obecność poczuciem odcięcia od całego świata, tak, jakby tylko jego ciało się w tej chwili liczyło, a to, co poza nim, było mgłą. Nieprzeniknioną i obojętną. Drugie wiadro i już jest mu baaaaardzo dobrze. Bardzo wesoło. Głowa niemalże wybucha, masując samą siebie w erotycznym tańcu neuronów. Kanapa jest taka wygodna. Cannabis zdaje się wycierać granice między tym, co można dotknąć, a tym, co jest tylko energią, albo nieoznaczonym polem kwantów zagubionym w chaosie świadomości.
Wszystkie procesy w ciele stają się bardzo wyraźne. Jednocześnie czując samego siebie, jak i nie czując, nasz bohater nabiera przeświadczenia, że jest już w zupełnie innym świecie, który nie rządzi się prawami fizyki, a prawami synergii. Ciało i kanapa, mimo iż oddzielne, są zgrane tak idealnie, że nie sposób wyznaczyć konkretnej granicy między nimi. Dotyk jest intensywny, faktura świata klarowna, ale, jak na złość, również i pulsująca, jak energia, która przecieka przez palce, kiedy o niej nie myślisz.
-Ej? Bierzesz?
-Aaaaaaaaa. Taaaaak.
Pytali się, czy chce to wiadro, czy nie. A co tam, co go nie zabije, to... fajnie. Nie załapał, że coś mówią, bo kołysał się z boku na bok, z dziwnym spojrzeniem zapatrzonym w nic, uśmiechem ułomnego starszego pana i emanującą z wewnątrz radością noworodka. Wziął szybciutko jeszcze jedną, gęstą, acz przyjemną porcję lotnej Ambrozji. I było już bardzo, bardzo dziwnie.
Oparł się o stolik. Szedł ku kanapie, cały czas wspierając się rękoma o resztki stabilności, jakie oferował mu świat. Usiadł. Odchylił głowę do tyłu. Westchnął.
-Co ci jest?- zapytał Gracjan
-Aaaaaaaaaaaaa! Bania!
-Hahaha zabiło go, hahahaha!- Diabła nie opuszczała ochota na śmiech.
-Aaaaa. Noooo.- odpowiedział im.
-Hahaha kurwa dobre, a powiedz „W czasie suszy szosa sucha”
-W czasie susssssssuuuhhaaaa, hahahaah.
-Hahahaha, o kurwa.
Normalnie wypowiadał to bez problemu, szczycąc się swoją dykcją. Dziś był ograniczony murami tripa. Pewne funkcje jego umysłu zostały prawie wyłączone, podczas gdy inne- o których nie miał pojęcia, a i większość „śmiertelników”, którzy nie znają psychodelików, pojęcia nie ma- zostały nagle i bez ostrzeżenia aktywowane, dając złudzenie posiadania nad-mózgu. Ruszył ręką. Wydawała mu się śmieszna. Ruszył nią znowu. Właściwie podniósł z kolan o kilka centymetrów. Uśmiechnął się. Była taka inna. Była obca. Skupił się na niej. Wydawało mu się, jakby znowu, tak jak za pierwszym razem, oddalał się sam od siebie. Pierwsza faza, która go rozłożyła, nie zniechęciła do dalszych prób. Wręcz przeciwnie. Od niej rozpoczął się proces stopniowego zapoznawania z ziołem. Palił sam, bardzo małe ilości. Jedynie lufka, a co! Bezpieczeństwo, żeby przypadkiem nie przedawkować tego groźnego Tehace! Kiedy zapoznał się z większym gronem jaraczy, a także z wiadrem, z większymi ilościami THC, wkradły się te dziwne fazy. Między innymi ta, którą dziś opisuje. Zastanawia się, czemu jest na to podatny jak małe dziecko. Odpłynął gdzieś jak statek na jeziorku bez dna, jeziorku bez wyznaczonych brzegów. Podniósł rękę. Przypomniał sobie, że jest. Czuł, jakby wpadał w tunel, jakby coś wyrywało go z ciała, chciało pociągnąć do tyłu. Czuł się za swoimi plecami. Ten motyw, znany mu dość często, przyjemny i bardzo dziwny, spowodował kolejną salwę śmiechu. Hahaha. Ale się zjarałem, nie wiem gdzie i co i jak. Hahaha. O, ręka! Podniósł ją. Podniósł oczy.
-Hahahhahahah ja pierdolę, nie wierzę w ciebie gościu!- Gracjan pękał ze śmiechu.
-Hahahahaa!- wraz z nim Szatańska spierdolina.
-Aż tak?- zapytał, dobrze wiedząc, jak musiało to wyglądać, nie wiedząc, ile czasu trwała ta odcinka, zamuła.
-Aż tak?! Chłopie, ciebie kurwa z nami już nie ma! hahahah!
-Noooo. Wiem- odparł obojętnie.
Faza dalej rosła.
Zapomniał, jak się oddycha. Sprawdzał, czy to robi, bo jego wnętrze stało się dziwnym polem nieokreślonej masy. Co rusz wydawało mu się, że nie, potem okazywało się, że jednak tak. Pobiera oddechy. Pobiera. Tak, spokojnie, jest dobrze. Chyba. Nieustannie sprawdzał bicie swojego serca, przekonany, że po prostu wysiadło, a on, nawet nieświadom, właśnie przekracza Styks. Odczuwanie siebie zaczęło przypominać przebywanie w obcym organizmie złożonym z jakiejś galarety. Każde przełknięcie śliny było wyzwaniem, bo wydawało mu się, że się nią udusi. Czuł, jak rusza mu się gardło, czuł, jak wszystko w środku jest ciepłe i śliskie. Oczy go piekły. Pił wodę, choć do przyjemnych czynności to nie należało. Zauważył, że nawilżone gardło rzadziej płata mu figle, więc pił tę wodę, stała się ostoją. Stał właśnie w kuchni, nalał sobie jak gdyby nigdy nic wody do szklanki, wypił ją, czuł się jak wojownik z własnym umysłem. Stał i po prostu ogarniał fazę. Poddał się jej. Poddał się tym uczuciom, starał ich nie bać, starał się myśleć o czymś miłym, ale jedyne, co generował jego mózg na ów moment, to mieszanka kolorów i słów, bagno spostrzeżeń, urywane wątki i jakieś dziwne, nieposklejane modele rzeczywistości. Myślał o czymś, myśląc jednocześnie o tym, że właśnie o tym myśli. Był aż za bardzo świadomy zachodzącej w ścianach czaszki młockarni. Pił, jak gdyby nic się nie działo. Uśmiechał się. Wrócił do towarzyszy.
I wtedy wszystko zmieniło obrót. Ze względnie spokojnej i możliwej do opanowania fazy, miał za chwilę zrobić się horror. Jeden telefon Gracjana do ziomeczków, jeden uśmiech na twarzy Diabła. Jedna chwila. Jedna decyzja. Tyle wystarczyło, aby dać mi przygodę życia, która, jak mi się wydawało, skończy się moją śmiercią.
-Cooo się tak cieszycie?- zapytał ten zjarany najbardziej, ten pokręcony i przerażony.
-O kurwa, ale będzie się działo, zaraz jedziemy do Władysława i walimy balet!- Odpowiedział mu Diabeł.
-Coooo?
-No będzie chlane, dawaj, jedziemy tam do nich.
-Pojebało cię chyba?
-Kurwa dawaj, będzie grubo!
-Już jest... grubo... kurwa jego mać.
-Nie pierdol, dobrze wyglądasz.
-To słabo patrzysz.
-Noooooo dawaj kurwa, jedziemy, raz się żyje!
-Pierdolę. Raz się żyje i.... i dlatego kurwa już niczym nie doprawię tej bani.
-No dawaj, nigdy nie łączyłeś wódy z zielskiem, będzie zajebiście!
-I NIE POŁĄCZĘ! Kurwa nie jadę i tyle.
-Nie widzisz, że ma banię jak stąd do Bałtyku? - wtrącił się Gracjan.
-E tam ja miałem gorzej, a łączyłem.- Diabeł nie chciał ustąpić.
-Z tego, co mówiłeś, Twoje fazy na zielsku kończą się na pobudzeniu myśli i zamule, więc chuja rozumiesz!- odparłem zadziwiająco szybko.
-Nie pierdol, dawaj z nami!
-Jak nie chce, to go nie zmuszaj.- Gracjan miał o wiele więcej empatii.
Bohater zaczął być mocno poirytowany tym zjebanym uśmieszkiem Diabła i rozpierającą go energią do działania. Miał ochotę tę energię ukrócić, wstając i kilkoma prostymi zbijając go z tropu. I z nóg. Nie był pewien, jak szybko by w tym stanie wyprowadził cios, ale poruszał się względnie dobrze, więc jakby co...
-No dobra, nie chcesz to nie.
To zdanie go uspokoiło. Ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę, było kłócenie się o nic i słuchanie jak to fajnie jest się najebać. I jeszcze to jego pierdolone „no daaaaawaj!”. Oczywiście na alkohol również ochoty nie miał. Na gwar kilkunastu osób. Na śmiech. Na nic już nie miał ochoty. Tylko na sen.
-To ja spierdalam na chatę. Cze. - Szybka decyzja. Oj, w takim stanie rowerem...
Pożegnał się z nimi, ubrał i wyszedł na dwór. Było, co dziwne, jeszcze w miarę ciepło. Ale ciemno, jak w umyśle spowitym przez głęboki sen.... SEN. Jest tak blisko. „Muszę „tylko” przejechać jebane jedenaście kilometrów w jebaną noc w jebanym lesie.”- myślał.
Wsiadł na rower. W mieście było jeszcze w miarę miło. Przyjemna barwa latarni, przyjemna jazda, przyjemne spaliny... Potem zaczął się las. Przyświecał sobie latarką w telefonie, aby być lepiej widocznym, ale że miał mało baterii, mocno obawiał się, czy mu jej wystarczy. Jechał. Coraz szybciej i szybciej. Wkręcając sobie, że coś czai się obok. Że zaraz wybiegnie rozpędzona sarna, co tu zdarza się bardzo często. Wracając swego czasu z nocnych zmian autem, widział je codziennie. Nigdy w żadną nie trafił. A co, jeśli sarna trafi w niego? Staranuje go, a jego czaszka w impecie rozbije się o asfalt? Co, jeśli jakiś kierowca go nie zauważy i... lepiej nie myśleć. Jak na złość, usłyszał dobrze znany dźwięk za sobą. Dokładnie w chwili, kiedy o tym myślał, aż śmieszne. Dźwięk starego BMW, które prowadził jeden taki osiedlowy patus. Jeździł nim bardzo szybko. A co jeśli... kurwa mać nie myśl tyle!
Pedałował. BMW przejechało obok, może jechało 120, może 150, nie wiedział. Fakt faktem, że on tą drogą, nocą, nie przekracza stówy. A na rowerze może najwyżej 30, co nie rokowało dobrze. Ile jeszcze czasu spędzi w tym lesie? Co czai się obok. Pedałował. Serce mało mu nie wyskoczyło z klatki. Nucił sobie jakieś piosenki. Starał się myśleć jak najmniej, ale umysł, buzujący jak woda w garnku nad palnikiem, co rusz wpadał na coś głupiego. Raz zinterpretował mgłę jako wędrujące dusze. Raz był kompletnie pewien, że widzi lewitującą postać, a to przecież tylko znak drogowy. Wszystko było zamazane. Zaczęło robić się zimno. Dostał jakichś drgawek. Matko, ja tu umrę- myślał. Głupia śmierć. Pedałował. Nigdy chyba się tak nie bał. Wkręcał sobie co rusz coś nowego. Znów, że serce nie bije, choć czuł, jak napierdala. Znów, że nie może złapać oddechu. W pewnym momencie czuł, jak leci na rowerze, zamiast jechać. Wtedy pojął, że granica między śmiercią a życiem może nawet nie istnieć, skoro stan pośredni ją zatarł do tego stopnia. Do stopnia, w którym już nie wiesz, co się dzieje z Twoim „ja”. Gdy ciało zdaje się rozpuszczać w przestrzeni i z niej wypadać. Ale pedałował. Cóż mu zostało? Z łatwością identyfikował kolejne zakręty, pamiętał tę trasę. Odliczał do momentu, kiedy w końcu zjawi się w domu. Przejechał przez most... Przeklinał siebie, że jest tak wrażliwy na THC. I na głupie pomysły.
Las, jak to las, ma swoje miejskie legendy. Podobno w tym moście, który właśnie niknie mu za plecami, starsza pani utopiła swoje małe dziecko. A potem w rozpaczy popełniła samobójstwo, zanim zgarnęła ją policja. Podobno czasem kroczy tą drogą. Mara, którą kilku okolicznych rzekomo widziało. A co jeśli teraz ja....nie myśl o tym!- przeklinał i już niemalże płakał. Wiedział, że zachowuje się jak dziecko. Ale cóż począć?
Jechał. Las był złowrogi. Starał się przekonać samego siebie, że jest dobry i miły. Że przecież las nas kocha, daje nam pokarm, świeże powietrze, że przecież to natura! Musi być dobra. Zostały dwa ostatnie zakręty. Jego serce przepełniała ogromna radość. Nucił, wypowiadał słowa otuchy sam do siebie. Bał się już coraz mniej. Nie czuł ciała, ale czuł jedno wielkie zimno. Cholernie dygotał. Światełko zgasło. Telefon padł. Miał jeszcze wątłe światło z przodu. Chuj. jedzie dalej. Jechał. Był już blisko. Nagle... Coś przed nim przebiegło! Pierdolona sarna! Myślał, że zaraz umrze na zawał. Słyszał, jaka była wielka. Przebiegła może piętnaście metrów przed nim. Kurwa!
Znów się bał. Ledwo dyszał. Ledwo jechał. Ale napierdalał w pedały, przejęty, spocony, zmotywowany. Pedałował, aż w końcu dotarł do domu.
*************************************************
Nie opiszę wam, jakie to było uczucie ulgi. Gigantyczne. Faza dalej trzymała. Ogrzałem się w domu, wziąłem prysznic, poszedłem spać. Byłem bezsilny. Zasnąłem w sekundę. Kiedy się obudziłem, świat znowu wyglądał normalnie.
„Ściemniając sam sobie, że kiedyś ujrzę światło dzienne,
Marzenia senne, więc
Kiedy zapada noc, mam jasność, że
Będę śnił o tym, przez co nie mogę zasnąć”
- 9970 odsłon
Odpowiedzi
Bez roweru
Bez roweru i wysiłku mogloby byc ciezko ogarnac taka faze hehe ;) Chcialbym byc taki podatny, pomysl jaka to oszczednosc towaru!