powrót dziewczyny o kalejdoskopowych oczach
detale
raporty t.rydzyk
powrót dziewczyny o kalejdoskopowych oczach
podobne
Wstęp
W 1964 roku Zofia Stryjeńska namalowała obraz „Alegoria życia ludzkiego”. Kompozycję dzieli na cztery roślinna wić, w prześwity między jej zielonymi liśćmi wpisane są postacie obrazujące kolejne etapy ludzkiego życia. Każda z części wygląda nieco jak tafla wody, tak jakbyśmy widzieli ludzi nachylających się nad sadzawką, oczami czegoś (kogoś?) siedzącego pod powierzchnią. Mamy więc po pierwsze ciekawskiego brzdąca rozgarniającego szuwary. Może łapie żaby, może poluje na traszki, a może po prostu oszołomiony rozbuchaną letnią zielenią, szuka kawałka miejsca aby zamoczyć w chłodnej sadzawce bose stópki. Dalej nasz chłopiec jest już nastolatkiem, ubrany w białą wiejską koszulę obejmuje w pasie dziewczynę, której idealnie półkuliste piersi zdają się wyrywać z czarnego, sznurowanego gorsetu góralskiej sukienki, nie mogąc już doczekać się tego, co bez wątpienia zaraz się zdarzy pośród szuwarów nad sadzwaką. Na trzecim obrazku ta sama, wąsata twarz i chroniący przed skwarem kapelusz, mężczyzna zmęczony, ale chyba szczęśliwy, wraca do domu po całym dniu pracy w polu. Na końcu stareńki, pośród mroku osłania kaganek, aby nie zdmuchnął go wiatr.
1. Wiosna
Coś jest inaczej. Nie potrafię jeszcze powiedzieć co. Przegapiliśmy zjazd do ogrodu botanicznego, wracamy szukać drogi. Parkujemy pod dużym drzewem, którego liście opadają na dach auta.
— Drzewo go delikatnie dotyka — mówię — to będzie świetne miejsce.
Nie myślałem, że to się zdarzy, ale nagle widzę parasole i czuję, że muszę zjeść.
— Kup mi loda — proszę. Dłonie drżą, coś się zbliża.
Sadzawka całkowicie zarośnięta nenufarami. Płynna zieleń faluje niepokojąco – to wielki jaszczurożabowaty stwór, okrągłe liście są jego łuską. Jest tam (bo wiem, że jest!) ale go nie ma (bo wiem, że to tylko nenufary na wodzie, choć układają się w pysk, nozdrza, oczy i grzbiet). Śpi albo odpoczywa, nie boję się go, bo najwyraźniej jest zbyt leniwy aby wyjść na brzeg. Idziemy dalej. Drogowskazy prowadzące do poszczególnych części parku wyświetlają w powietrzu niekończące się płaszczyzny, pokryte płynącymi literami. Tak jakby były przylepione do szyby, na którą niewidzialny projektor rzuca srebrzystoperłowe słowa, zbyt szybkie, aby je przeczytać. Stare drzewo, wyglądające jak wierzba płacząca, tyle że iglaste. Zgarbiona starucha, z długimi, chudymi palcami. Nie jest wcale zła, może tylko czasem lubi zabawić się, strasząc dzieci swoim wyglądem; wyciąga do nich setki swoich iglastych palców i kiwa nimi, jakby próbowała rzucić czar. Mały pałacyk, a w nim galeria sztuki, nerwowe monochromatyczne maźnięcia pędzla. Płótna wyświetlają filmy, każda klatka rysowana jest od nowa, linie budynków i ulic nie trafiają dokładnie w te same miejsca, co czyni animację falującą i rozedrganą. Wychodzimy spomiędzy roślin na kępę trawy, która cierpi w promieniach południowego słońca. Słońce jest doskonale neutralne. Nie obchodzi go ani to, że daje życie, ani to że je odbiera, wysuszając wodę z każdej żywej komórki. Po prostu jest tam, wypromieniowując każdej milisekundy odrobinkę swojego życia. Siedzimy na ławce, za pasem sztyletowatych liści stoi rzeźba, na której nie mogę się skupić, bo ostrza pieszczą ją jak płomienie, wiją się niczym węże. Idziemy leśną ścieżką, tracę z oczu innych ludzi, drzewa groźnie zacieśniają krąg wokół nas.
— Daj mi rękę — proszę.
— Boisz się?
— Tak.
— Chodź, wracamy.
— Nie, tak jest świetnie, musisz mi tylko dać rękę.
Wąska aleja ciągnie się w nieskończoność, czuję się jakbym patrzył w lustro ustawione naprzeciwko lustra, tyle że nie ma tam mnie, a jedynie zbiegające się w daleki punkt drzewa.
— Zrobiłabym w domu sałatkę z bakłażanów.
— Jeśli ją zjem, to uwierz mi, nie odważę się nigdy stanąć na polu, pośród innych bakłażanów.
Oranżeria. Symetrie. Ból symetrii. Symetrie trudne do zniesienia. Liście rozpadają się na proste matematyczne wzory. Zmieniają się w trójkąty, a potem w same obwiednie trójkątów, syntetyzują we fraktale, jestem o krok od odkrycia ich formuł matematycznych. Budda promieniuje spokojem.
— Jakie są kaktusy? Czy są egoistyczne? — pyta, bo ona lubi kaktusy.
— Żyją powoli, ich świadomość ledwie się tli, trudno to nazwać egoizmem, po prostu chłoną sobą każdą dostępną kroplę wody. Tak jak w zaczerpywaniu powietrza do płuc nie ma egoizmu.
Przytacza mnie zgiełk roślinnych świadomości, cieszę się, że nigdzie w pobliżu nie rośnie szałwia wieszcza.
Idziemy wśród pól, póki mój wzrok nie zaczepi się na jakimś dalszym szczególe, łany żyta ciągną się w nieskończoność. Powykrzywiane reumatyzmem jabłonki, niczym malutkie staruszki, wyciągają swoje kościste kikuty ku słońcu. Słupy światła, jakbyśmy byli w lesie.
Każda kolejna rzecz podoba mi się sto razy bardziej niż poprzednia, każda następna sto razy bardziej, sto razy bardziej. Poprzednie wrażenia spadają w głąb po torze spiralnym. Pajęczyna... Pajęczyna! Pajęczyna to SPIRALA!
— A tu właściciel pajęczyny — wskazuje mi palcem.
(mechaniczna, owadzia świadomość).
— Gdzie tajemniczy ogród?
— Właśnie próbuję go znaleźć.
— A więc próbujemy go znaleźć i chodzimy wokół parku. Po SPIRALI. Zataczamy koła jak sępy, jak sępy, po spirali. O co chodzi z tą spiralą? Czemu jest tak mocno zakodowana w świadomości? Założę się, że ten ogród jest dokładnie w środku parku. Czy przyszłoby ci do głowy, że coś może być w środku czegoś? Że w środku czegoś może być coś? Czy przyszłoby ci do głowy że TAJEMNICZY OGRÓD jest w geometrycznym środku, ŚRODKU parku.
— Miałeś rację. Jesteśmy w środku.
Altana. Pierwszy raz zamykam oczy. Ciepłe, pastelowe barwy. Olśniewające barwy. Barwy świecące słońcem. Dźwięki sterują barwami, które spływają do środka. Nawet ten obleśny śmiech starej, tłustej krowy gra cudnie barwami w głowie.
— Prowadź mnie miejscami, w których już byłem, bo nigdy nie zechcę stąd wyjść i umrzemy z głodu.
— Ależ my już byliśmy w tym miejscu!
2. Lato
... wreszcie udaje nam się wyrwać z korka i gnamy międzystanową wypaloną jak piętno na pustyni porośniętej rzadkimi rachitycznymi trawami; czarny skajlajn miasta (po każdym pokonanym zakręcie) obraca się to w prawo to w lewo to ustawia się przed nami niczym posępny kamienny las przesłaniający słońce którego skośne promienie rozcinają pustynię na obszary jasności i cienia; słupy światła strzelają spomiędzy szczerbatej linii dachów zawisłych piramidami klocków od niechcenia ułożonych na wysokości kilku kilometrów żelbetonu. Czarne prostokąty postawione na sztorc i ściśnięte jeden obok drugiego; ostrosłupy palącego światła przesączające się miedzy nimi jak piach wypływający z zaciśniętej pięści przez szpary pomiędzy palcami.
Błyszczące żuki pędzą po leśnej ścieżce; ich chitynowe pokrywy skrzą się i mienią w ogniu zachodu; ich tory ruchu wiją się i aż nieprawdopodobne jak w tym bezmyślnym owadzim pędzie wymuszanym niepojętą dla człowieka owadzią żądzą, jak w tym wszystkim są w stanie nie stratować się wzajemnie (w ich żyłach płynie oleista krew pełna czarnych drobin metalu wytartego w niezliczonych trybach silnika).
Osiem serc uderza trzy tysiące razy na minutę pompując życiodajny płyn który nie przenosi tlenu ale śliskość sprężystość i kleistość bez którego cała maszyneria uległaby mechanicznej demencji umierając w ciągu paru minut. Siostrzyczka dociska gaz aby po chwili wcisnąć sprzęgło przygotowując się do zmiany biegu na wyższy. W tym samym ułamku sekundy owadzia świadomość, przerażona brakiem tętna, wysprzęgla się z perłowoczarnej chitny, strach powoduje że dusza maszyny ucieka poza obrys karoserii (jak dusza ryby ucieka z niej, gdy sklejonymi skrzelami próbuje złapać oddech wyrzucona przez fale na brzeg).
Ruch gałki jakby to była batuta; zgrabna krzywa zwalniania sprzęgła; węglowe tarcze przywierają do siebie z siłą wystarczającą aby przenieść napęd (tu surrealistycznie wielkie tarcie jest potrzebne, to klej spajający silnik z kołami) tryby z rozkoszą tną swoimi metalowymi zębami krople oleju na coraz drobniejsze części; osiem serc buczy ukontentowanych; teraz już trochę wolniej.
Błyski czerwonego i niebieskiego stroboskopu w tylnej szybie niepozornie wyglądającego białego porsche przed nami; siostrzyczka krzywi się jakby właśnie zauważyła że swoją niebotyczną niebieską szpilką (której nie zdejmuje nawet na kilkudniowej jeździe przez
pustynię) wdepnęła w ohydne i do tego metafizycznie śmierdzące gówno; przez chwilę miele w głowie decyzję czy docisnąć do deski, czy się zatrzymać.
W highway patrolu ta zmiana należy do samego szeryfa; bogobojny joe który (gdy żona piecząca best american pie (w tej części stanu) usypia wraz z dziećmi po dniu pracy w domu) zamyka się w piwnicy i z wypiekami na szarych policzkach przerzuca strony biblii; doznaje erekcji kiedy czyta jak mojżesz i jego ludzie gwałcą dziewczęta w Midian; dyszy ciężko gdy czyta o małych chłopcach zarzynanych na oczach matek („synu, mojżesz tak kazał, mojżesz to nasz szeryf, on dostaje polecenia od samego jahwe, to ktoś ważniejszy od president of the united states” – tak to sobie tłumaczy joe – „nie możesz kwestionować woli PANA, synu nie patrz tak na mnie, rozetnę ci brzuch od szyi do fiuta, umrzesz szybko, obiecuję że to nie będzie bolało”); spuszcza się gdy ginie ostatnia Midianka, na której ciało boży żołnierze mojżesza rzucają zmasakrowane zwłoki jej dzieci, po czym wraca do małżeńskiego łoża; do swojej żony ubranej w długą koszulę która chroni go przed grzesznymi pokusami chuci. Jego DNA zawiera gen, który pozwolił jego bratu w Guantanamo upodlić muzułmanina psychiczną i fizyczną torturą tak, żeby obesrał koran; ta sama potworna sekwencja która kazała esesmanom zmuszać dziadka Safrana Foera do plucia na torę; jego starszy brat pod My Lay dostał order za zabicie największej ilości kobiet i dzieci.
Gramoli się ze swojego białego porsche; jego brzuch pełen tłuszczu z setek pączków zeżartych w przerwach na lunch jest za ciężki do tego niskiego zawieszenia.
— Wyłaźcie z samochodu POWOLI ręce na głowę żadnych gwałtownych ruchów…
Siostrzyczka uchyla drzwi i stawia niebieską szpilkę na gorącym betonie (powietrze wyraźnie drży w upale).
— Szefie, z moim mężem jest ciężko, jego kwaśny mózg już zaczął wypuszczać macki i zasysać glukozę z otoczenia przy użyciu osmozy, jeśli nie dasz nam jechać, wyssie ze mnie wszystko, szefie spójrz tylko na niego — wychodzi z wozu i otwiera drzwi na oścież; lekki zapraszający gest dłoni.
joe zagląda do środka i robi się zielony. Zielony robi się jego starszy brat spod My Lay i pradziadek esesman i nieskończony łańcuch jego pradziadków unieśmiertelnionych w łańcuchu DNA w każdej jego komórce. Wszyscy oni pędzą do rowu i wymiotują długo, wypluwając kawałki żołądka wątroby i jelit.
— Jedźcie dalej — charczy, ocierając rzygowiny z ust — spierdalajcie z mojego hrabstwa, wypierdalajcie z mojego stanu, i nie wracajcie tu nigdy więcej!
* * *
Czarne prostokąty przybliżają się, rosnąc o milimetr na każdą godzinę, osiem serc bije trzy tysiące razy na minutę, ostre zęby trybów rozgryzają krople oleju.
* * *
Gdzie jesteśmy? Wychwytuję ogół: styl architektury – gdzieś w europie. Wychwytuję szczegół: stary wagon tramwajowy – gdzieś w Polsce. Wychwytuję znak – iglica pałacu. To Warszawa.
Czy Muniek albo Niemen właśnie w ten sposób widzieli swoje miasto? Noooo, jeśli tak, to ja już rozumiem. Mogli napisać piosenki pełne miłości do tych ulic. Czuję się jak turysta. Odbiła nam palma. Danie jest pełne niespodzianek. Mógłbym brodzić w nim sztućcami kilka godzin. Schodzę do toalety. Co u diabła znaczą te symbole? Widziałem je wiele razy, wiem że powinienem wejść w drzwi, na którym jest symbol reprezentujący męskość. Męskość. Strzałka pod kątem 45 stopni w górę. Rebus semiotyczny rozwiązany. Czuję się dumny.
Wsiadamy w naszą perłowoczarną brykę. Otwieram na oścież okna, podkręcam głośność.
Bonobo, “Between the lines”. Zmierzch wywołany przez korony drzew. Tropikalna dżungla, tak wilgotna jak zarośnięta cipa wielkiej Murzynki. Dobywa się z niej dziki, kozi zapach piżma i spermy z wielu wytrysków wszystkich samców plemienia. Nasienie spływa po wewnętrznych częściach jej ud, wytrząsa się z pochwy, gdy szalona wenus tańczy trzęsąc swoimi wielkimi biodrami i meloniastymi piersiami. Jest mistrzynią ceremonii, po bokach parzą się inne pary, a najwytrwalsi wojownicy otaczają ją zwartym kręgiem. Pora, aby dosiadła szamana. Wielki chuj znika w jej tyłku, nad którym widać błysk różowego aksamitu roniącego perłowe krople na soczystą zieleń trawy. Nad różowością podskakuje gęsta, krzaczasta, czarna strzałka, drogowskaz do środka, środka, wnętrza (czy pomyślałabyś, że w środku…?). Dwa wielkie melony obijają się o siebie w bezlitosnym rytmie.
„On your marks” to orgia voodoo. Ciemna noc. Ubrany w cylinder kapłan, z czarną jak węgiel twarzą pomalowaną w motyw trupiej czaszki, zarzyna koguta i potrząsając nim jak kropidłem, spryskuje oszalałych od datury gości, dla których słony posmak juchy jest sygnałem do startu. Wszyscy rzucają się na wszystkich. W ruch idą zęby, penisy, palce i pięści. Szaman sięga dłonią między nogi czarownicy i smarując twarz jej krwią menstruacyjną zaczyna inkantację. Z pozawymiaru ściągają demony, kopulują z ludźmi wysysając z nich energię. Nikt nie przejmuje się niczym, liczy się tylko ruch, miarowy ruch i smak krwi w ustach. I ten ruch, ruch…
3. Jesień
Obracam głowę i tracę panowanie nad mięśniami. Z monitora spoglądają na mnie oczy Zofii Stryjeńskiej. Gdyby sala nie była klimatyzowana, pewnie bym upadł. Opieram dłoń na ramieniu żony, aby nie stracić równowagi. Próbuję oddychać głęboko, ale nic nie poradzę. Łzy lecą mi strumieniami. Niewiarygodna precyzja kreski w czarno-białych karykaturach Skamandrytów. Prześliczna góralka, ma chyba nie więcej niż czternaście lat. Perkun, którego głowa błyszczy niebieskim blaskiem elektryczności (korona? aureola?) prowadzi na łańcuchu młodego dzika. Cyca, obwieszona od szyi do łona swoimi atrybutami. Wijące się sitowie łakomie pieści sutki Lelum, który z zamkniętymi w ekstazie oczyma oddaje się pieszczotom długowłosej nimfy, która głową zasłania jego przyrodzenie. Aureole sutków Dziedzili są zielonymi kwiatkami. Boh, Pogoda, Swarog, Warwas, Lubin, Dydek, Radegast, Weles, Kupała, Światowid, Marzanna. Nie wiesz, kim są? Obraz powie więcej, niż tysiąc słów.
Zatrzymuję się dłużej przy „Alegorii życia”. Medytuję, kiwam głową i ocieram znów łzę. Ktoś bezlitosny dudni w dzwon, zamykają muzeum. Za krótko, za krótko! Chcę tu jeszcze pobuszować, chcę zginąć w zbiorach. Chcę patrzeć w oczy góralki, śmiać się z Lechonia i Słonimskiego, pokłonić się Perkunowi, spróbować zielonego sutka Dziedzili. Nie mają litości.
Rzut oka na autoportret Witkacego. Co tam wrzuciłeś kolego? Notatka na płótnie wyjaśnia: „NP. [nie paliłem x dni] NΠ [nie piłem x dni]. Dwa piwa. Kropla do nosa [czyżby pejotl?]”. Baw się dobrze po drugiej stronie, cokolwiek tam dają…
4. Zima
A zimą, moi drodzy… Zimą mocno trzymajcie swoje kaganki, ich światełko będzie coraz słabsze.
Notatka techniczna: Choć wszystko było dobrze, nadal mam wątpliwości, czy to LSD-25, a nie DOC (por. http://www.erowid.org/experiences/exp.php?ID=51677 ) Faza trwała niedorzecznie długo (poniższy tripreport opowiada tylko o pierwszych siedmiu godzinach). Nie wystąpiło poplątanie języka i problemy z mówieniem. Przez cały czas byłem kompletnie świadomy i zdolny do interakcji społecznych. Jest to o tyle dziwne, że podczas innego, dużo płytszego tripu, nie byłem w stanie sklecić sensownego i gramatycznego zdania. I rada – wasz przewodnik ma za zadanie skłaniać was do chwytania coraz to innych doznań. Po kwasie można co prawda siedzieć x godzin i zachwycać się ździebełkiem trawy, ale jeśli wasz przewodnik wam na to pozwoli, to dupa z niego, nie fachowiec.
Od moderacji: tekst w niezmienionej, pierwotnej formie, na życzenie autora.
- 41983 odsłony
Odpowiedzi
5+
5+ ;) No dobra: 6- żebyś nie mówił czasem, że pill jest zły. LDT - Lubię Długaśne Tripreporty
Salvinoria
Aaaa, dziękuję. Cenne
Aaaa, dziękuję. Cenne zwłaszcza, że nawet moja żona, która miała tripraport niejako w czasie rzeczywistym, po przeczytaniu powyższego stwierdziła, że trudno to wszystko zrozumieć.
###
bardzo fajnie się czytało, dopiero później zobaczyłem, że TR jest tak długi.
Genialne!
Myślałeś kiedyś o napisaniu książki ?
Jakby co masz pierwszego czytelnika...
Pozdro!
Dziękuję, dam Ci znać, jak
Dziękuję, dam Ci znać, jak książka wyjdzie. Tu, pod tym komentem ;-)
hej, na kim się wzorujesz w swoim pisaniu?
Czazd ! Nieźle piszesz. Jakich autorów czytujesz? Dostrzegam tu wpływy Billa Burroughsa ale może się mylę.
Pozdro od Proboszcza dla Ojczulka Rydzyka :)
Dzięuję. Nie gardzę niczym,
Dziękuję. Czytając nie gardzę niczym, jedyny wyjątek zrobiłem dla Janusza L. Wiśniewskiego. "Nagi Lunch" to moja ulubiona książka.
Pan nie zapomni o Twoim wazeliniarstwie na sądzie ostatecznym, księże proboszczu!
v8
widać już po chwili Twe barwne poetyckie słownictwo - myślę że to jeden z najlepszych TRów - choć dosyć ciężko zrozumiały zwykłemu naukowcowi - przeczytałem więc kilka razy ...
Najbardziej podobały mi się metafory V8mki ... 8 serc ... To mogłoby stać się wierszem dla motoryzacyjnych maniaków. - a Swoją drogą zazdroszczę dźwięku tego agregata w kwasowej podróży ! <3
Pozdrawiam :)
Dzięki. Wszystko to zapewne
Dzięki. Wszystko to zapewne dlatego, że duża część raportu pisana jeszcze na fazie, kiedy cały świat wydaje się nadmiernie zrozumiały i totalnie poukładany.
Aż dziwne, że nie natknąłem
Aż dziwne, że nie natknąłem się na tego tra wcześniej. Właściwie to nie tr, tylko kawał dobrej, docowej poezji. Widać, że nie szukasz fajnej bani, tylko chcesz poznawać świat na nowo.. i pięknie ci to wychodzi. Oby więcej tak bogatych tekstów twojego autorstwa trafiło do wglądu dla naszej stosunkowo skromnej publiki. Pozdro i szacunek dla ciebie.