grzybobranie na głazowisku
detale
raporty colonelwalterkurtz
grzybobranie na głazowisku
podobne
Śniło mi się grzybobranie.
SET: Dużo pracujemy z A., czasami mam tego wszystkiego dosyć. Na szczęście są urlopy. Czerwcowy długi weekend spędziłem z A. na Podlasiu. Pustkowia, piękne pagórki, czyste jeziora, rzeki. Cisza i głęboka ciemność w nocy. Jeździliśmy rowerami, czytaliśmy książki, grillowali a wieczorem chodzili do sauny nad jeziorem. Generalnie po kilku dniach „set” był wyborny. W planach było też grzybobranie – przyjęcie grzybów golden teacher gdzieś w naturze. Słyszałem, że takie doświadczenie jest najlepsze i szybko mieliśmy się przekonać o prawdziwości tych słów.
SETTING: Pogoda była perfekcyjna, jakieś 20-30 min jazdy rowerem od naszej miejscówki zlokalizowałem głazowisko nad rzeką. Obczaiłem miejscówkę dzień wcześniej. Wyglądała zachęcająco – czysta rzeczka, łąka usiana głazami i otoczona monumentalnymi drzewami. Wyżej skarpa, mały lasek a za nim kolejne głazowisko i łany dojrzewającego zboża. Generalnie mało ludzi bo miejsce od drogi oddalone. Dzikie. Zabraliśmy kocyk, wodę, drobne przekąski (batony, musy owocowe), słuchawki.
T-0
Pijemy lemon tek. Ja 4g mielonych grzybów zalanych jedną cytryną i odrobiną wody, A. 3,5 g podanej w taki sam sposób. Zbieramy się, pakujemy, jeszcze woda, jeszcze cośtam. Ruszamy.
T-20
Oczywiście musieliśmy się zgubić, mamy jeszcze kawałek a ja już czuję ogólne rozluźnienie. Ziewam jakbym trzy dni nie spał ale śpiący nie jestem – to oznaka, że moje ciało rozluźnia się pod wpływem grzybów.
T-30
Jesteśmy na miejscu. Była trochę motka ale jesteśmy i udało się zabezpieczyć rowery, rozłożyć nasz mały grzybowy piknik. Po jakiś 45 min już na dobre jesteśmy w objęciu grzybów.
T-???
Leżymy na kocyku między głazami. Jest ciężko wstać, jest ciężko zrobić coś rękami. Ale jest pięknie. Niebo generalnie jest czyste – z prawej strony mojego zakresu wzroku są jednak zwiewne chmurki. Teraz kłębią się i pulsują. Ciągle zmieniają swój kształt co jest fascynujące. A. w swoim świecie, twierdzi, że po powiekami na dopiero co oglądać. Jestem zbyt zafascynowany chmurami i ptasimi trelami, które dobiegają z otaczających nas drzew. Czuje się jak w ptasiej filharmonii kiedy z różnych stron dobiegają do nas śpiewy skrzydlatych przyjaciół w różnych tonacjach. Tymczasem na moją wizję został niepostrzeżenie nałożony filtr. Filtr składa się z fraktali o kwiecistych, geometrycznych kształtach. To tak jakby patrzeć przed folię która nakłada na wszystko pulsujące wzory. Błękit nieba jest fascynujący i wciągający.
Pomimo intensywnych doznań jesteśmy w cały czas w kontakcie – dużo się śmiejemy, poziom szczęścia mamy wywalony w kosmos. Na głazowisku pojawiają się co jakiś czas ludzie – pani zbiera kwiatki wśród głazów, rowerzysta poszedł posiedzieć na rzeczką, rodzina przyszła robić sobie zdjęcia. Zero stresu, zero problemu.
Myślę o tych głazach, które wiele wieków temu przyszły tu z lodowcem. Myślę o tych pięknych drzewach wyglądających jak fasada katedry. Myślę o tym, że jesteśmy takimi mały robaczkami, które przysiadły na chwilę na tej łące. Drzewa, głazy, rzeka będzie tu długo po tym jak nas już nie będzie. Ze swoimi pracami, projektami, pieniędzmi, ze swoimi samochodami, telefonami i zagranicznymi wyjazdami nic dla tych głazów nie znaczymy. One tu będą jak następne pokolenia o nas już zapomną. Głazy widziały całe wieki pokoleń, o których my nie mamy nawet pojęcia. Tak – to jest to poczucie jedności z przyrodą. To jest potężne i wszechogarniające poczucie.
Spoglądam za siebie i aż zaparło mi dech – za mną, z drugiej strony łąki jest znacznie więcej chmur. I widzę ten pulsujący ogrom ich sklepienia. One nie mają granic, są absolutne. Lepiej zamknąć oczy. Geometryczne pulsujące czerwienią fraktale uderzają w moje oczy. A. mówi – a nie mówiłam. Leżymy słuchając ptaków.
Próba uwiecznienia tych pięknych okoliczności na zdjęci przychodzi z wielkim wysiłkiem. Patrzenie na swoje ręce to nic przyjemnego, telefon wydaje się jakimś odrażającym tworem z innego świata. Mimo to na oślep aby na niego nie patrzeć robię parę zdjęć. Wstańmy – chcę iść do drzew, chcę oglądać głazy.
Czuję się jakbym miał zdobywać nowy świat. Jest ciężko wstać i się ruszać. Ale to nie jest tak jak po dużej ilości alkoholu – wtedy się wydaje, że się wszystko może a kończy się glebą. Tu sama idea tego żeby się poruszać przemieszczać wydaje się niedorzeczna. Ale fizycznie wszystko odbywa się w miarę poprawnie. Gołymi stopami chodzę po głazach – są gorące, nagrzane od słońca. Nie dochodzimy nawet do połowy drogi do drzew, a wydaje się jakbyśmy byli na jakimś obcym kontynencie. Siedzimy na głazie i obserwujemy na nich pełzające wzory utworzone przez porosty, mchy i małe owady, które po nich chodzą. W związku z tym, że wszystko pulsuje trudno jest odróżnić co jest florą a co fauną. Co jest wzorem kamienia a co pokręconą strukturą jakiejś roślinki. Oglądanie struktury łąki i znajdujących się na niej głazów przywodzi mi na myśl oglądanie fantastycznych stworów i roślin z obrazów Hieronima Bosha. Fascynujące i jednocześnie trochę przerażające.
Stąpając po głazach jakby wraca trzeźwy umysł – wraca i mówi: „ciepłe kamienie, łąka nad rzeką, z dala od ludzi… wiesz kto lubi żyć w takich miejsca. Żmije. Byłoby słabo jakby cię żmija pogryzła w takim stanie na odludziu. A ty sobie chodzisz po głazowisku na boso”. Próbuje to opanować. Postanawiam bardziej tupać, głośniej stąpać żeby żmije, o ile tam są, miały czas na ucieczkę. Ostrożnie dzielę się tym przemyśleniem z A. żeby jej nie przestraszyć – przyjmuje do wiadomości ale chyba myśli, że przesadzam. Lepiej wrócić na nasz kontynent złożony z koca. Na bezpośredni kontakt z drzewami na razie nie ma szans.
Słońce chyli się ku zachodowi powodując niezwykłe efekty przeświecając przez korony drzew i kładąc się ostrym kątem na magicznej łące. Leżę i patrzę na ten wspaniały spektakl w oprawie ptasiej muzyki. Grzyby odzierają mnie z moich warstw, odgarniają mój zawód, moją funkcję w społeczeństwie, odkładają na bok moje przekonania i to na co dzień ze sobą noszę. Odkładają nawet na bok naszą miłość z A. Ta miłość jest, ona istnieje, ona jest piękna ale jednak grzyby zostawiają mnie samego, gołego, odsłoniętego z tego wszystkiego kim stałem się przez 35 lat życia. Nie patrzyłem tak na siebie nigdy.
T-około 2-2,5 h
A. chce się przenieść do słońca. Faktycznie im dalej zachodzi za drzewa tym robi się bardziej tajemniczo, a więc i nieprzyjemnie. Zbieramy się z niezwykłym wysiłkiem przenosimy się z naszej polany do słońca, blisko pól. Tam też są głazy, są takie ciepłe. Stąpam mocno – nie chcę spotkać żadnej wijącej się istoty. Zdaję sobie sprawę, że być może jestem na krawędzi bad tripa, racjonalizuje, uświadamiam sobie, że żmije nie polują na ludzi tylko raczej jak mogą spieprzają w bezpieczne miejsce. Po prostu nie będę łaził za bardzo miedzy głazami, koc i jego okolice są wystarczająco piękne. Intensywne wizuale już ustąpiły. Ciągle struktura koron drzew jest fascynująca. Tysiące, może miliony ruszających się liści. I te piskliwe śpiewy ptaków. Rozmawiamy z A. o naszych przeżyciach, o pięknie przyrody. Ja raczej chodzę po głazach, ona woli leżeć i śmiać się ze mnie, że wyglądam skacząc po tych głazach jak mario bros.
Muzyka – muszę posłuchać muzyki. Oczywiście na tę okazję Pink Floyd. Obsługa słuchawek i telefonu jest jednak ciągle zbyt trudna. Ekran jest wręcz odrażający. Założenie słuchawek na głowę to bardzo trudne zadanie. Mam wrażenie jakbym robił to pierwszy raz. Udaje się uruchomić „Shades of cool” Lany Del Rey. Słucham jak pięknie śpiewa wysokimi tonami, na jakie wyżyny unosi się w solówce, jej operowe wręcz partie każą mi się wyciągać do góry, przeciągać. Czuje jakbym urósł z 10 cm. Cały czas stoję na głazie i patrzę na drzewa. Muzyka brzmi wspaniale. Uzgadniam z A., że oddalę się nieco na wypatrzony kamień z widokiem na drzewa żeby posłuchać „Echos” Pink Floydów – przez dobre 20 min chce się wyłączyć. Wykonuje nadludzki wysiłek i uruchamiam wspomniany utwór. Jest to prawdziwa podróż przez nieznane światy i czas. Drzewa są niesamowite, wyglądają jakby rozmawiały ze sobą, tańczyły. W mniej więcej połowie utworu, w jego psychodelicznej części robi się groźnie. Ogrom przyrody, sklepienie chmur, monumentalność otaczających mnie drzew wzbudza we mnie strach – to tylko muzyka, słyszałem ją z tysiąc razy, to kompletny przemyślany utwór i chcę go odebrać całościowo jako doświadczenie. Mało nie umarłem jak za ramię od tyłu złapała mnie A. – nie chce być sama, chce być ze mną. OK, może to i lepiej.
T – 4h+
A. zaczyna się martwić, nie mamy jak wrócić. Nie damy rady jechać na rowerze. Co teraz zrobimy. Jesteśmy na odludziu. Przejmuję inicjatywę – ogarniamy się. Pozbieraliśmy rzeczy, zjedliśmy po batoniku. Uspokajam ją, że jeszcze jest dużo czasu do zmroku i jest ciepło, w razie czego mamy w co się też ubrać. Najgorsze co się może stać to pójdziemy na piechotę i za godzinę z okładem będziemy. Faktyczne ogarnięcie rzeczywistości jej pomaga. Oglądamy zachód słońca nad łanami zboża. Zboże jest jeszcze niedojrzałe, ma nieokreślony kolor – trochę zielony, srebrny, nawet niebieski. Miliony kłosów falują na lekkim wietrze zmieniając barwy. To było piękne doświadczenie. Zbieramy się w wybornych nastrojach. Idziemy jeszcze nad rzekę posłuchać ptaków. Większość efektów już minęła ale patrząc na tą dzika rzekę, potężne drzewa ogarnia mnie znów poczucie małości. Ale też przynależności i odpowiedzialności za to dane mi piękno.
Wracamy – prowadzimy jeszcze trochę rowery. Po chwili okazuje się, że spokojnie można jechać. Jedzie się cudownie, droga jest bezpieczna nikt nią nie jeździ. Mijamy piękne pagórki na których pasą się krowy, piękne spektrum różów mamy po prawej – tam zaszło słońce. Bezpiecznie dojeżdżamy do miejscówki. Siadamy w polach na krzesłach, patrzymy w bezkres, delektujemy się ciszą.
- 2608 odsłon