z pamiętnika ofiary gałki muszkatołowej, czyli masowy ‘face palm’ na toksykologii…*
detale
Setting: mój pokój, zapas Coli i jedzenia - łóżko, kocyk, lapek, muza - wszystko co do przeżycia potrzebne. W razie czego - Z. przybiegnie na pomoc.
z pamiętnika ofiary gałki muszkatołowej, czyli masowy ‘face palm’ na toksykologii…*
podobne
* tytuł raportu wymyśliła dla jaj kumpela (nazwijmy ją Z.). Wtedy jeszcze nas bawił… Drugą część dopisałam już post factum.
Kończę ten opis przeżycia 21.10.14., po powrocie z toksykologii, w 65 godzinie od zażycia – ciągle lekko rozbita, wystraszona, pokłuta, z przykurczami mięśni i chyba na kacu po klonazepamie. Zimno.
Tylko wątki od 17.46 do 22.00 pisałam na bieżąco, czyli 18.10. Reszta powstaje tej chwili.
So, 18.10.14…
17.46: skonsumowałam prawie 34g startej gałki firmy Kotanyi (2 torebki). Proszek zmieszałam z wodą mineralną i wzorem niektórych forumowiczów, zapiłam czarnym Yunnanem. Czekam na efekty. [nieśmiałe próby z 15g ręcznie startych orzeszków, dały zachęcający efekt jakiś czas temu]
19.21: serce przyspiesza, niepokój, jakby zbliżał się atak paniki, boje się, ze to był zły pomysł. Nie mogę czytać książki – musze cos robić, słuchać muzyki, ruszać się…
19.31: jest lepiej, takie uczucie jakby skradała się euforia. Takie extra powolne ładowanie się MJ. Tamto było chyba spadkiem ciśnienia (mam niskie z natury), okiełznanym „Colą light”. Kolejna czarna herbata się robi. Efekt podobny do tego co uzyskałam po 15g (niby to nic, ale czułam wyraźnie i przyjemnie).
21.00: tańczę do „Kaballah” - Astral Projection – weszło jak sativa. Euforia, super skupienie, a jednak coś „w tle” – coś co rozbija tę koncentrację. Wszystko i nic na raz – maksymalne skupienie i rozproszenie w tej samej sekundzie. (Jesli na tym polega umieranie ego, to zaczynam rozumieć przywiązanie do kultów, które nim nie straszą...)
21.26: teraz znowu wgniata w kanapę jak indica
21.45: zniknął niepokój. Relaks rośnie. Już się nie boję bad tripa.
22.00: Idę do Z, bo wróciła, kilka pięter w dół. Pofazuję u niej.
Gadamy z Z i nagle zaczęło się: drgawki, „ciasny sweterek” w wersji hardcore, niepokój, delira ogólna, strach, kołatanie serca. Uciekam do siebie – samej mi łatwiej. Tłumaczenia Z, że to tylko faza nic nie dają – to jest realne – ja umieram. Próbuje wymiotować – dużo za późno… Uspokajam się jak mogę – starcza na sekundy i od nowa. Muzyka przestaje istnieć. Wszystko przestaje istnieć. BOJĘ SIĘ. Odczucia jak przy hipoglikemii – identyczne. Zjadam pół Kinder Bueno (i ch…, że ma z rok, bo nie jem takich rzeczy) – może cukier pomoże? Za chwilę – jest gorzej. Zalewa mnie jakby tłusta, ciężka, czarna substancja (czyżby tak można było dogłębnie odczuć skok cukru we krwi?? To już wiem czemu go nie jem…)
Potem zaczął się gwóźdź programu… Ale tutaj muszę wyjaśnić, że moje tripy, te po MJ są ostatnio bardzo retrospektywne – przyglądam się przeszłości, ogarniam ją jeszcze raz – bez chorych emocji i chyba mi to służy. To często są trudne rzeczy, ale MJ krzywdy nie zrobi. Mnie w każdym razie pomaga „rozliczyć się” z przeszłością, nie raz niełatwą.
Mirystycyna… Zadziałała podobnie tylko, że bez znieczulenia i uspokojenia jakie daje MJ – w apogeum czułam się tak jakby cały mój strach z dzieciństwa spowodowany wszystkimi chorobami jakie przeszłam, zlał się w jedno i się na mnie rzucił. Przypomniały się zatrucia, kontuzje, bóle brzucha, gorączki – wszystko na raz + rzeczywiste drgawki, skurcze, tachykardia… Koszmar. Wiedziałam, że to faza, ale nie przekonało mnie to. Łażę w tę i z powrotem po pokoju. Gdzieś przeczytałam, że "każde psychodeliczne doświadczenie to pojedynek ze sobą", a ja swój właśnie przegrywałam...
Proszę Z. niech dzwoni po pogotowie. Przyjechali. Rozmawiamy. Boje się 0,5% mniej. Ciśnienie 130/90 (jak na mnie to eksplozja), tętno 155. Ratownicy są młodzi i wyluzowani. Śmieją się ze mnie. Zabieramy. Facet rzuca tekstem: „To już, kurna, nie ma marihuany żeby świętować dobre wyniki badań?!” Tłumaczę się legalnością gałki, wyjaśniono mi, że mam bad-tripa :D :D :D Komentarze sobie darowałam. Jedziemy jest trochę lepiej. Facet to zauważa i się śmieje, że „zaczyna mi się podobać”. Faktycznie, jazda na noszach po korytarzu była przez chwilę zajebista, ale nie warta tego wszystkiego ;)
Kładą mnie na intensywną obserwację – obok samobójcy, jakiś młody związany i krzyczy, pan bez nogi i ja najebana we fioletowej koszulce jak na wycieczkę szkolną. Lekarze patrzą jak na debila (ale mili byli wszyscy), kiedy podaję wiek i zawód – jest jeszcze gorzej. Szukają w necie czegoś o gałce i mówią, że „na forach ją odradzają”. Ciągle bronie się legalnością. Dostaję w żyłę – delira mija. Śpię… 36 godzin. W międzyczasie uciekam im do toalety, bo za ch… nie rozumiem co to bidet i co się z tym robi. Przyprowadzają mnie, bo sama już nie umiem wrócić. Nie widzę na oczy – t.j. wszystko kompletnie zamazane, nic nie było tym czym się wydawało, nie potrafię otworzyć oczu (tylko w toalecie, sama, radzę sobie). Delira minęła. Niedziela – poza epizodem wpychania do mych ust kurczaka – nie istniała. Kapeć w pysku. Poją jak wybłagam.
Nagle okazuje się, że jest poniedziałek rano. Na obchodzie kolejne face-palmy… O 10.00 dowiaduję się, że wypad do domu, a po 15 mam sobie jakiś kwit odebrać (przy ich odbiorze śmiali się już ostatni raz… ;))
Wczoraj miałam jeszcze ataki paniki, które udało mi się opanować. Chyba zadałam sobie jakąś psychiczno-duchową ranę, która, mam nadzieje zagoi się z czasem… Dziś jest dużo lepiej, ale nawet MJ idzie w odstawkę na jakiś czas.
Moje wnioski:
1. nie używać w czasie kiedy miały miejsce jakieś stresy (nawet jeśli dobrze, się skończyły)
2. lepsza jest cała od Kamisa, osobiście starta. Już 3 orzeszki można poczuć, choć pewnie to może być mało dla doświadczonych użytkowników tego rodzaju substancji
3. już się nie skuszę.
- 16486 odsłon