i am sterdam
detale
raporty pfu
i am sterdam
podobne
Raport spisany na świeżo w formie dziennika-wspomnień, zaraz po powrocie do domu. Jest bardzo szczegółowy, zawiera dużo nieistotnych informacji. Pierwotnie był to opis jedynie tego co sam zapamiętałem. Później uzupełniony w oparciu o relacje innych uczestników wyprawy oraz zdjęcia, dzięki którym odtworzyłem przebieg około 50% sytuacji, których nie pamiętałem.
CZWARTEK
Kończę pracę o 17:30. Pierdolone skuwanie kafelek – męczy i kaleczy ręce. Przez cały dzień nie mogłem skupić się na robocie, przez co ta ciągnęła się niemiłosiernie. Wiem że zbliża się do mnie auto z Polski, wyposażone w cztery rządne przygód osoby oraz kratę browarów w bagażniku. Szybka kąpiel, obiad, nastawić pranie. W między czasie wbija dwójka kumpli na piwko i darta; gdy szykują się do wyjścia słyszę pod oknem klakson białej Almery. Nasi. Nie ma odpoczynku.
Przyjechali o 21. Do Amsterdamu mamy ruszyć w piątek o świcie, gdy tylko dotrze do nas drugie auto. Jest czas by pójść na chwilę w plener – piwko, relaks po ciężkiej pracy czy podróży, jak kto woli. Dziewczyny już z auta wysiadły na niezłej bani, widać biforek przed biforem. 23 w domu. Kanapki na drogę, kąpiel, dart. Pół godziny później wszyscy do spania, jutro ważny dzień.
PIĄTEK
Can you blow my whistle baby, whistle baby…
Here we go.
Pobudka o 5. K i N prawie w ogóle nie spali, reszta trochę lepiej. Pół godziny później pod domem zatrzymuje się Golf II, a w nim znajome mordy – sztuk 3. GPS zaktualizował mapę na Amsterdam Centrum. Ruszamy!
W planach mamy spędzenie trzech nocy na kempingu w centrum miasta, typowy drug tourism połączony z dobą zabawą. Dla części z nas będzie to pożegnanie z roczną przygodą w Chorwacji. Piękne chwile należy godnie uczcić.
Granicę miasta przekraczamy o 11. Dobry czas. Docelowy kemping okazuje się jednak niewypałem. Szkoda. Szkoda też dwóch straconych godzin. Jak się później okaże, w tym mieście każda minuta jest na wagę złota. A przynajmniej blanta. Na plus zdecydowanie Jamajczyk 2x2m z dredami i kaczki wchodzące do namiotu. Zwiadowcy donoszą że drugi ośrodek spełni nasze oczekiwania. Nastroje w grupie lekko obniżone, zmęczenie daje o sobie znać. Cześć chciałaby już tu zostać, mimo niedogodności. Narada, decyzja, jedziemy.
Bang! Bliżej centrum, mniej ludzi, więcej miejsca, wielkie czyste toalety w całości oświetlane niebieskimi neonami. Klasse! Rozbijamy obóz, szama, piwko na początek. Podbija ziomek, zagaduje coś że słyszał jak gadamy po polsku i czy nie wiemy jak załatwić meldunek w recepcji. Po chwili okazuje się że czeka na ekipę która jedzie z Polski… której częścią jesteśmy my. Świat jest mały. Przybysz częstuje belgijskim piwem i białym rumem. Odwzajemniamy się zupkami chińskimi. Gadu-gadu i zrobiła się 15, czas wyjść na miasto. Miałem przyjemność zwiedzać Amsterdam już kilkukrotnie, reszta ekipy nie. Ścieżka rowerowa, prom, dworzec. Centrum dobrej zabawy wita! Belg odłącza się by wrócić na kemping i przywitać kolejne, trzecie auto zmierzające z Polski. W składzie: ja, N, E, K, My, Ad, Ar, Mt idziemy na plac Dam. Damn. Damn, it’s nice. Po drodze razem z Mt zakupujemy u Bena blanta i frytki z majonezem. Pierwszy dzień ma być spokojny – aklimatyzacja. Wraz z Mt na co dzień palimy raczej mało(rzadko), reszta praktycznie wcale.
Rozpoczyna się trzydniowy, nieprzerwany sen. Nie do końca pewnym czy na jawie. Ruszamy na podbój kanałów. Idzie się lekko, witam się z miastem po 3-4 latach rozłąki. Dziewczyny są zafascynowane - ja wyjątkowo spokojny, wypoczęty. Mt mało mówi, raczej wyciszony. Biedak nie spał ponad 30h, w tym ostatnie 10 spędził za kółkiem. Myślę że zmęczenie nie pozwala mu w pełni docenić stanu w jakim się znajduje. Czerwone latarnie zapalają się leniwie, na wystawach trzeci sort – lipa. Blanta spaliliśmy na dwóch, a mimo to zamiast silnych efektów, czuję spokój i delikatną, narastającą euforię. Powoli wracamy do kempingu z zamiarem dwugodzinnej drzemki i chillowania przez resztę wieczoru. Rozpalony przez Mt kolejny joint krzyżuje plany i nagle 8 zmęczonych osób materializuje się pod 30cm daszkiem czyjegoś domku. Oczywiście musiało zacząć padać. Siedzimy tak do północy pijąc piwko, gadając o głupotach i relaksując się. Reszta ekipy po którą wrócił Belg jest teraz na mieście, nie odmawiając sobie niczego.
Od pierwszego bucha na placu Dam czuje się inaczej. Coś w głowie wyraźnie się przestawiło, mimo spalenia niewielkiej ilości suszu. Cały wyjazd dopinany w bólach, mimo wielu trudności i przeciwieństw losu, ostatecznie stał się faktem. Siedząc w Niemczech i pracując 8-10h dziennie miałem niewielki wpływ na powodzenie wyprawy. Dobijająca bezsilność. A jednak…
A jednak udało się. Każdy najmniejszy detal wypalił. Nikt się nie spóźnił, nikt nie odpadł, nikt nie zawiódł. Od najmniejszych trybików w naszych głowach, po przekładnie pasowe w samochodach, wszystko zadziałało. Nieopisane uczucie. Ulga i ten rodzaj narastającej euforii, gdy spełnia się coś na co czekałeś od dawna. Ten symboliczny, pierwszy buch był ukoronowaniem, zwieńczeniem dzieła. Jednak dopiero tu, na werandzie czyjejś altany, na kempingu w centrum świata, podczas letniej wieczornej mżawki, dopiero tu, w otoczeniu ludzi z którymi przeżyłem już wiele, dotarło do mnie co się właśnie dzieje. Uświadomiłem sobie że mission impossible succeed. I że może być tylko lepiej.
SOBOTA
O 2 nad ranem obudził mnie Belg. – Wstawać, co to za stypa?! – dało się słyszeć lekko zawiedziony głos. – Miała być impreza do rana a co jest…? – rozbawiony i zasmucony za razem, echem poniósł się po kempingu. Rozumiałem go, został sam na placu boju. Gdyby nie to, że deszcz zacinał równo, pewnie bym wstał. W końcu to tylko sen. Ponownie budzę się o 8, jak się okazuje jako pierwszy. Prysznic, dwójka, wciąż wszyscy śpią. Zniecierpliwiony zacząłem potrząsać namiotami, udając ze strzepuję pozostałe po ulewie krople. W końcu dotarły do mnie pierwsze jęki Belga. Z początku niewyraźne, później donośne, w końcu przerodziły się w zdanie: Seba, kurwa, wstawaj, bo cie wyciągnę! Nie ma takiego spania, co to ma być?! Swój człowiek. Reszta też powoli zaczęła się wykluwać z namiotów. Śniadanie, przywitanie, wspólny joint. Okazało się że cześć balująca w nocy na mieście miała grubo, czas okupiony dużą ilością trawy i haszu, z czego na kemping ostał się ino gram. Trzeba będzie posłać gońca…
Dziura. Czarna dziura we śnie. Umknęło mi pół dnia. Nieźle… Prawdopodobnie byliśmy na mieście, na pewno w sklepie po alkohol. Dużo później przypomniałem sobie że z Mt zwiedziliśmy kilka coffeshopów, co w znacznym stopniu zasiliło nasze kieszenie. Gdzieś w ciągu dnia przewinął się jeszcze browarek pod prysznicem w ultrafiolecie, z dobrym holenderskim trancem w tle. Petarda odpalona… O 19 dzwoni ekipa ze Splitu, są już na lotnisku. Szybka taksa na kemping, powitanie. Atmosfera nie do opisania, dawno nie wiedziałem tych twarzy. Radość, euforia. Uczucie że daliśmy radę. Po prostu zajebiście. Właśnie trwa jedna z tych chwil, których się nie zapomina. Jestem już zapewne po paru piwach i kilku(nastu?) buchach, bo nie za dobrze wszystko pamiętam. Ludzi jest mnóstwo, jesteśmy głośni. Zaczyna się faza REM, bardzo głęboki sen. Na powitanie nowego rzutu organizujemy flanki. 8 vs. 8, Polska vs. Reszta świata, pół kempingu kibicuje. Po chwili druga runda na drugą nóżkę. Czuję się nie pamiętam jak. Zapewne jak we śnie. Heh, dobre. Alko też gdzieś tam się przebija. W międzyczasie rozpoczęła się konkurencyjna bibka przy jednym z samochodów(III). Muzyka, wóda, popita. Charakterystyczny polski akcent. Dziwek i laserów chwilowo brak. Zasypiam coraz głębiej.
Czas ruszać na miasto. Sprawnie ogarniające się 21 osób wychodzi z kempingu. Z recepcji wylatuje koleś i pyta czy zapłaciliśmy za pole? – No jasne ze tak, Panie, co pan? – Czy zapłaciliście za CAŁE pole?! – Spoko ziomek nie stresuj, już wychodzimy przecież... Chyba nie byliśmy aż tak głośno?
Faza zasypiania i przebudzania. Idziemy przez miasto na prom, pijemy wódę, jakieś driny, zaczynam nic nie pamiętać. Dużo, dużo później, po rozmowach z ludźmi i przeglądnięciu zdjęć z trzech aparatów, zrozumiałem dlaczego moja pamięć tak się załamała. Ilość spożytego w ciągu dnia alkoholu była ogromna, nawet jak na człowieka z niezłą tolerancją. Bardzo istotne było jednak nie odczuwanie typowej alkoholowej bani. Bardzo ciekawy, niespotykany dotąd rodzaj trzeźwości. Gdyby ktoś mnie zapytał czy jestem pijany, z pewnością bym zaprzeczył. Poziom dwóch piwek, nie więcej. Reszta myśli pochodziła z innego źródła.
Ocknąłem się w coffeeshopie. Bajka. Baśń, kurwa. Siedzimy wszyscy na jednym piętrze. 21 osób. Palimy, a raczej płoniemy. Ciężko opisać co wtedy czułem. Bardzo, bardzo głęboki sen. Wokół przygaszone pomarańczowe światła. Wszystko jest brązowo-pomarańczowe. Powidoki. Nie wiem skąd mam w kieszeni blanty. Raczej ich nie kupowałem, a już na pewno nie kręciłem. W ręku dymi się jeden, wokół krąży kilka innych. Nie wiem gdzie jestem. Nie wiem co się dzieje. Wiem za to że nie jestem sam i to jest piękne. Przepiękne. Nie chcę się budzić.
Jeb, przebudzenie. Rozmawiam z koleżanką. Piękny uśmiech, nieznany temat. Jestem w mojej głowie. Widzę ją, widzę siebie z perspektywy. Widzę jak ruszam ustami, ale nie słyszę słów. Nie mam pojęcia o czym mówię, nie rozumiem tego. Co ciekawe, rozmowa się klei.
Przebudzenie piętro wyżej. Jakaś dziewczyna śpi na kanapie w kącie. Wokół ciemno i pusto. Przechodzę za linkę, tańczę z pięknym uśmiechem. A może na kanapie to tylko manekin? A może moja koleżanka? A może… Nic nie wiem, nic nie jest realistyczne. Schodzę schodami do komnaty. Kręte, strome, fascynujące. Nagle wychodzimy z zamku. Chyba jestem niepocieszony. Z drugiej strony miasto nocą to dobry plan. Miasto… jakie miasto, to I AM Stredam. I AM miasto. Łazimy.
Przebudzenie na czerwonych latarniach. Panie dużo lepsze. Ludzie milczą. Panie kuszą, panowie idą dalej. Na rogu jakiś szczurowaty koleś w kapturze szepta coś o magii i tajemniczych doświadczeniach. Dreszcz. Z jednej strony się boję, z drugiej jestem zafascynowany. Obraz delikatnie laguje, on w HDR, tło tworzy lekki bokeh. Miasto nocą. Gdybym nie szedł w stadzie pewnie bym się skusił. Obiecuję sobie że kiedyś go znajdę i sprawdzę co ma do zaoferowania. Jest nas chyba mniej. Po wyjściu z CS cześć ludzi musiała się zawinąć…
Łazimy bez celu po ulicach. Bania delikatnie słabnie, wyczuwalna nuta zmęczenia. Poznajemy uliczkę koło dworca, postanawiamy wracać. Zostałem z grupą która kilka godzin wcześniej przyleciała ze Splitu. Nie znają miasta, robię za przewodnika. O tej porze pływa tylko prom który średnio nam pasuje. Trudno. Snujemy się w stronę kempingu, o czymś rozmawiamy. 3:30 nad ranem, zajebany Ku dmucha materac. Jestem biernym towarzyszem jego misji. W końcu idziemy spać, w gębie Sahara.
W ogóle nie zauważyłem braku paru osób. Jeszcze w drodze do CS na chwilę odłączyły się N i E, podobno umawiałem się że poczekamy na nie pod Makiem. Nic takiego nie pamiętałem. Nawet przebłysku. Dziewczyny bez telefonu nie wiedziały gdzie poszliśmy i w końcu wróciły na kemping. Trochę szkoda, ominął je najciekawszy z wieczorów. Nie czułem się winny ani przez sekundę. W pewnym momencie zaginął też Mt. Nagle po prostu wstał i wyszedł z coffeshopu. Też bez telefonu. Jak później opowiadał, chodził bardzo szybko po ulicach, szukając nie wiadomo czego. Wydawało mu się że zna drogę, kojarzy każdą ulice, po czym robił zwrot o 180° i pędził dalej. Ciekawa wkrętka. Ktoś się w końcu zorientował, zaczęli go nawet szukać ale bezskutecznie. Później jakimś cudem spotkał grupę naszych wracających do kempingu. Albo to raczej oni wypatrzyli go w tłumie. Amsterdam jest mały. O wszystkich akcjach dowiedziałem się dopiero następnego dnia, czyli wieczór minął mi bez stresu. Może umyślnie nie chciałem o nim słyszeć?
NIEDZIELA
Wstaję później niż w sobotę, tym razem nie jako pierwszy. Czuję się trzeźwy, jednak z perspektywy czasu wiem że to tylko złudzenie. Słabo pamiętam poranek. Wiem że był prysznic i śniadanie w barze koło recepcji. Mieli na prawdę dobrą kawę. Na 12 zaplanowane jest wyjście na miasto, wszyscy się ogarniają. Razem z Kc, R, Mt i jakąś dziewczyną palimy blanta którego znalazłem w kieszeni. Sen miesza się ze snem. Chwilę po 12 stado rusza. Tuż za kempingiem przystanek na tyrolkę. Jest fun. Po drodze ekipa dzieli się na dwie mniejsze. Plan na dziś to zwiedzanie XXX na rowerach, by poczuć miasto z innej perspektywy.
Jazda jest nie do opisania. Unosimy się 30cm ponad chodnikami. Rower jedzie sam, nie używam siły. Rozwiązania komunikacyjne są kosmiczne. Tylko rower się liczy. Piesi i samochody to druga kategoria. Ci gorsi. Pędzimy po ulicach co chwila dzwoniąc na niesfornych pieszych. Albo dla przyjemności. Deep chill. W końcu docieramy do parku. Emocjonalny rozpierdol. Mógłbym tam jeździć cały dzien. Kapitalne miejsce do relaksu. Rozkładamy się nad wodą. Dwa czyste blanty w obieg. Słońce. Spokój. Kaczki. W głowie gwizdam w gwizdek. Później jedziemy do parku z napisem I’amsterdam. Na początku wyjazdu obiecałem sobie z Mt zdjęcie przy nim. Ktoś rzucił pomysł by ustawić się do fotki w konkurencyjny I’am Wrocław. Na pewno miałoby to dużo sensu. Podczas przypinania rowerów duży niepokój czy ktoś ich nie ukradnie. Podejrzliwość, co chwila spoglądam w ich stronę. Mogłem tyle nie palić.
Oddajemy rowery. Koleś który je odbiera jest tak przepalony, że nawet ich nie przelicza. Dobrze się z nim gada. Ruszamy w miasto w poszukiwaniu sklepu, trzeba napić się piwa. Siadamy nad kanałem, pijemy, palimy, jemy. 18:30. Znów jesteśmy w komplecie, czas na ważne decyzje. Wracamy na kemping zregenerować się przed nocą czy walczymy jednym ciągiem? Narada, decyzja, nie ma sensu wracać. W planach jest przecież ciastko.
Sen jest dużo łagodniejszy niż wczoraj, nie podbity tak dużą ilością alko. Kupujemy ciastko z haszem, 6,5€ za niepozorny kawałek biszkoptu zawinięty w folię spożywczą. No ale czekoladowe. Konsumujemy na miejscu, wracamy nad kanał. Zaczyna się najgorsze – czekanie. Na szczęście jest piwo. Niecierpliwość narasta. Po godzinie R: - Ej chyba nie działa, za mało zjedliśmy. Reszta nieśmiało przytakuje. W obieg idą dwa blanty, po chwili kolejne. W głowie czuję trzeźwość, jestem zawiedziony. R znów klepie, Kc podaje blety, F nie ma oczu. Pogoda się psuje, postanawiamy się przejść. Znów zasnąłem, pamiętam wyrywki. To był długi dzień, część wraca na kemping. Z pozostałymi ruszamy na red-light district. Ludzie się strasznie rozpierzchli, co chwila na kogoś czekamy. Zimno, pada, wieje. Coraz silniejszy dyskomfort. Też chyba jestem zmęczony, mógłbym wracać.
PONIEDZIAŁEK
Budzę się, bo ktoś składa moją sypialnię. Dzień wyjazdu. Nie do końca rozumiem co się wokół dzieje. Czuję bardzo silny afterglow. Tak właściwie to jestem na bani. Ahh to ciastko! Niestety auto w którym jadę ma ruszyć jak pierwsze. Kurwa, ja nie chcę. Jest tak fajnie…
Szybki prysznic, udaję że pomagam składać namiot. Trochę się zataczam. Za szybko to wszystko! Nie lubię pośpiechu, nie w takiej chwili! Kombinuję jak tu spowolnić akcję… ale nie ma jak. Idę z R na śniadanie bo baru, kawa, sandwich. Jestem na niezłej fazie, bardzo przyjemnej, niby delikatnej a jednak czuję ją wyraźnie. Jest mocniej niż wczoraj? Pod szlaban podjeżdża golf. Kurwa! Wszystko biegiem. Lecę pożegnać się z resztą. Nie wszyscy jeszcze wstali… Strasznie mi żal że muszę już jechać. Jeszcze z 3-4 godzinki, pożegnalny blant, rozmowa, relaks i byłoby dużo łatwiej. Niestety transport nie zależy ode mnie. Trzasnęły drzwi. W głowie milion myśli, w głowie pustka. Za 6h będę z powrotem w Niemczech, jutro od rana znów do roboty. Wydaje mi się że powoli trzeźwieję. Rozmowa w aucie się nie klei.
Dopiero w środę po południu, podczas przerwy w pracy stwierdzam że jestem w 100% trzeźwy. Wcześniej utrzymywał się mniejszy lub większy afterglow, mimo wrażenia że faza dawno zeszła. To był dobry czas.
- 9447 odsłon