kochankowie królowej słońce
detale
kochankowie królowej słońce
podobne
Trip, który wam dziś wam opiszę, miał miejsce w czerwcu 2014 roku, a więc wieki temu w skali internetu (i ustawodawstwa narkotykowego). W zasadzie nawet nie powinienem mówić „trip” w liczbie pojedynczej, bo to były dwie osobne przygody – czas jednak zatarł większość szczegółów i ciężko dziś powiedzieć co kiedy miało miejsce. To, co wam tu przedstawiam, to rekonstrukcja zdarzeń i odczuć sporządzona na bazie wspomnień, zdjęć i nagrań z dyktafonu.
--------
Ja i F. kupiliśmy niedawno nasze pierwsze tryptaminy. Dość spontanicznie ustalamy miejsce i dzień tripu, ekscytując się na samą myśl o naszych pierwszych psychodelicznych wojażach.
Przychodzi dzień zero. Spotykamy się rano u mnie w domu. Jest chyba dziewiąta, a rodzice jeszcze śpią. Pokazuję F. saszetkę z białym proszkiem. Mój towarzysz wydaje się zaniepokojony, choć trudno mi go definitywnie rozgryźć. Próbuję rozdzielić biały proszek na wadze jubilerskiej i w tym momencie dochodzi do pierwszego „ups” w kategorii redukcji szkód. Waga ma tylko jedno miejsce po przecinku i nie jest wystarczająco czuła! Rozdzielam zatem białą kupkę ręcznie na pół, jak to wszyscy pewnie widzieli nie raz w kinie (bardzo niemądre). Wrzucam odmierzone w ten sposób porcje do osobnych buteleczek z colą.
W drodze mijamy pomnik Papieża Polaka, którego pozdrawiamy przyjaznym gestem. Przychodzimy z F. do jednego z większych łódzkich parków. Siadamy na ławce pod kasztanowcami, niedaleko stawu. Patrzymy po sobie w nerwach. F. wyrywa mi butelkę i trochę dziczeje, jakby chciał mi przylać. Widzę, że się niecierpliwi, ale jest przy tym pełen obaw. Łykamy tę colę.
Siedzimy z F. na niedużej, trawiastej górce przy cmentarzu. To chyba jest jakiś park rowerowy, ale nie ma tu żadnych rowerów. W słuchawkach bzyczy „Blue Monday” New Order. Mija ledwo kilkanaście minut, a już czujemy pierwsze efekty. Wszystko jest bardzo jasne i bardzo wyraźne. Czuję, że znikają mi nogi. Są tu, ale są niemoje. Leżą sobie bezwładnie jak nogi szmacianej lalki. Wstaję i cały czas chodzę z telefonem – notuje głosowo wszystkie moje odczucia. F. krzyczy do mnie, że „wyglądam jak popierdolony”. I tak też się czuję.
F. chce żeby go nazywać „tancerzem”. Chodzi ze słuchawkami na głowie, śmieje się jak obłąkany. Rwie trawę z ziemi i rzuca ją we mnie. Patrzymy na choinki przy betonowym parkanie cmentarza. Widać wokół nich poświatę, jakby rodzaj jasnej aury. Wszystkie kolory stały się inne, trochę żywsze. Wchodzimy z pełnego słońca w cień i czujemy się jakbyśmy wskoczyli do lodowatej wody. Każde wrażenie jest odczuwalne tysiące razy mocniej. Wszystko w nas chodzi. Wnętrzności tańczą. Siła tych przeżyć trochę nas niepokoi. Dopiero teraz rozważamy czy nie zadzwonić po M., naszego dobrego przyjaciela. Pierwszy trip bez trzeźwego towarzysza – no i drugie „ups” w kategorii redukcji szkód!
Mija chyba pół godziny od momentu kiedy łyknęliśmy colę, a czas już zdążył się rozciągnąć do wieczności. Sprawdzam zegarek co trzy minuty, ale mam wrażenie jakby pomiędzy sprawdzeniami minęła godzina. Jest koło południa. Miałem robić notatki w zeszycie, ale zupełnie nie mam na to siły. Moje wnętrze jest rozedrgane. Moja głowa się kołysze, jest trochę bezwładna. F. komentuje głośno przechodzących ludzi i śmieje się jak sam diabeł, a ja się boję, że będziemy wyglądali jak nawiedzeni. Nieskładnie gadam do dyktafonu, trochę bredzę. Patrzę na ekran telefonu, ale nic a nic nie rozumiem z tych ikonek i napisów.
Dzwonię do M. – mówi, że do nas idzie. Zastanawiamy się z F. co się właściwie z nami dzieje. F. nie widzi zmian percepcji, ale „nastrój jest, kurwa, podniosły”. Ja mam zgoła inne wrażenia. Czuję się przytłoczony doznaniami zmysłowymi. A w ustach mam pustynię.
Przychodzi M. – wygląda z twarzy jak orzeł. Idziemy razem na wycieczkę wzdłuż ruchliwej ulicy. Wchodzimy po drodze do cukierni. Kupuję babeczkę z budyniem. Jest dziwna, bo zamiast być słodką, jest zimna. Idziemy dalej wzdłuż ulicy. Chodzę tędy od lat, niedaleko było moje liceum. Dziś jednak wszystko wydaje się nowe, obce. W dodatku mam wrażenie, że nic z tego nie jest prawdziwe, że to tylko sen. Wiem, że patrzę na realne obiekty, ale zdają się być spowite dziwną zasłoną. M. wzgardza psychodelikami, twierdząc że „usunięcie filtru percepcji” do niczego by mu się nie przydało. Ależ on mało rozumie. Nie potrafimy mu jednak wytłumaczyć naszego obecnego stanu. Język zawodzi.
M. zostaje u siebie w domu, a my idziemy. W drodze powrotnej dochodzi do trzech spotkań. Najpierw natykamy się na starszego mężczyznę w czarnym ubraniu. Patrzymy na niego i po prostu wiemy, że to jest uosobienie śmierci. Śmierć otwiera usta i pyta czy mamy papierosa. F. myśli trzeźwo i daje Śmierci fajkę, odpala. Tym razem nam się udało ją przekupić. Drugie spotkanie znów z pomnikiem Papieża Polaka. Ponownie pozdrawiamy go przyjaznym gestem. Papież spogląda na nas łagodnym wzrokiem. Trzecie spotkanie to czysty obłęd. Natykamy się na dwie koleżanki, których nie widzieliśmy od liceum, i które akurat tego dnia i o tej godzinie też postanowiły pójść razem na spacer do parku. Atmosfera jest dziwna, niezręczna. Nie umiem wydusić z siebie nawet słowa, moje wiązadła głosowe stawiają opór. Sytuacja wydaje się absolutnie nierealna. F. krzyczy na mnie żebym tak nie milczał. Ja na to wybucham histerycznym śmiechem, nadal nie potrafiąc skonstruować jednego zdania. Koleżanki żegnają nas, wyraźnie skonsternowane, i idziemy w przeciwnych kierunkach.
Jesteśmy znów w parku. Idziemy w sam środek lasu. Jest gorąco i wilgotno jak w tropikach. F. śmieje się i mówi, że ukrył się w nim zielony demon. Gdzie my w ogóle jesteśmy? Kiedy zamykam oczy, to czuję się jakby ktoś zdejmował zasłonę z rzeczywistości – to te wirujące i kolorowe kształty są prawdziwe, a nie to, co widzę z uniesionymi powiekami. Gdzieś w oddali bawią się dzieci, ale ich śmiechy docierają do nas trochę jakby ktoś odtwarzał nam je w głowach z taśmy. F. wydaje się, że cały czas go obserwuję i oceniam. Chyba bardzo go to dotyka. Mówi, że „centralnym punktem tego wszystkiego” jest uczucie bycia studnią, która napełnia się powietrzem jak wodą. Uczucie bycia posągiem zbudowanym wokół studni. Ja tylko patrzę, mało mówię. Mówienie sprawia mi ból.
F. twierdzi, że jest królem na wysokim zamku. Buduje sobie tron z konarów i pieńków. Przystraja go gałązkami. Przegania mnie ze swojej sali tronowej. Wyzywa mnie od pańszczyźnianych chłopów. Mówi, że śmieję się jak jakiś nadworny pszczelarz, jak mleczarz, podczas gdy on jest pomazańcem bożym. Jego śmiech rezonuje jak dudniąca tuba. Krzyknąłem, że jest pojebany, na co on zaczął mi snuć przypowieść: „I stał król pomarańczowy na wysokim zamku, ociekający złotem i dumą. I zanosił się śmiechem po pustych komnatach. I przechadzał się po pustych kobiercach i korytarzach. I zdawał śluby, w pustych kaplicach i zakurzonych katedrach… dopóki jeden sam siwy pszczelarz nie przypomniał mu: królu, jesteś spętany i szalony! Leżysz w komnacie pod spiżarnią”.
Wyruszamy na wyprawę w poszukiwaniu Królowej Słońce. F. zbudował tak wielkie królestwo, że nie może jej teraz znaleźć. Wyszliśmy z lasu i udaliśmy się na polanę, pod samotne drzewo. Leżymy w półcieniu patrząc w niebo, wygrzewając się. F. przejął już na dobre rolę narratora (mnie nazywa „pasażerem tej historii”). Cały czas mówi. Snuje opowieść o pięknej Królowej Słońce, która pokazuje mu swoje ciało w chmurze. Kierując wzrok ku górze opisuje jej pośladki i piersi. Twierdzi, że gdy zamknie oczy, to widzi jak uprawiają razem miłość w niebiosach. Będą mieć razem córkę Ogień. Mówię, że wszystkiemu będzie przyglądać się Matka Ziemia. Zamknięta w F. bestia to z kolei olbrzymi koń, który rozedrze kopytami Ziemię jeśli zostanie wypuszczony. Na naszych oczach rodzi się cała mitologia.
Nastrój jest deliryczny. Trochę nie rozumiemy co się dzieje, ale bawimy się jak dzieci. Z wiekiem traci się tę zdolność bycia całkowicie pochłoniętym przez jakiś wyobrażony świat. Teraz ją odzyskaliśmy. Moja percepcja jest z jednej strony poszerzona, z drugiej zaś zniekształcona. Potrafię widzieć wyraźniej odcienie między różnymi wrażeniami pochodzącymi z mojego ciała, czuć intensywniej. Przy tym wzrok i słuch stały się obce i zdziwaczałe. Odgłosy miasta są odległe – odbijają się tysiąckrotnym echem jak w jakimś meandrującym tunelu. W percepcji wizualnej z kolei dominują barwy żółta i zielona. Wszystko jest jakby w odcieniach siana. I wykrzywione, jakbym patrzył na świat przez judasza, albo szerokokątny obiektyw.
W parku stoi food truck. Kupuję oranżadę. Z początku czuję paniczny lęk i mam wrażenie, że wszyscy przejrzeli mój stan umysłu. Jestem naćpany, przecież nie potrafiłbym tego ukryć. Po chwili jednak lęk mija, bo uświadamiam sobie, że sprzedawca potraktował mnie zupełnie… normalnie. Siadamy na ławce przy stawie. Atmosfera jest spokojna, a nawet idylliczna. Obok nas bawią się dzieci, biegają psy. A my popijamy ten dziwny, słodki, bąbelkowy napój. Mam wrażenie, jakby cukier osadzał mi się na języku i wżerał w zęby. Słucham Radiohead i mam wrażenie, że znam ich od dziecka.
Czuję, że zaczynam trzeźwieć. Jesteśmy głodni. Słońce powoli zachodzi – robi się złotawo-pomarańczowo. Jest godzina szósta-siódma po południu. Wyruszamy na wyprawę do centrum handlowego. Około 2,5 kilometra piechotą. Odczuwam to jak najdłuższą wyprawę jaką kiedykolwiek odbyłem. Jakby to była 100-kilometrowa odyseja trwająca dwa tygodnie. Wchodzimy na piętro z jadalnią i kupujemy najpodlejsze fastfoody jakie można wybrać. Wcinamy te tortille z kurczakiem, ale tak bez przekonania, trochę apatycznie. Nic nie mówimy. Żegnamy się i rozchodzimy do domów.
Mahomet zostawił nas z uczuciem odrętwienia, jakby wycofania i niepewności. F. mówił potem, że przez następny tydzień czuł uderzającą pustkę, jak gdyby ktoś go wyprał z emocji i chęci działania. Ja wróciłem do domu, położyłem się na kanapie. Nie potrafię się na niczym skupić. Matka pyta, czy wszystko gra. Mówię, że jestem zmęczony. Bo jestem. To było wyczerpujące i niejasne doświadczenie, ale nie żałuję.
- 7060 odsłon