krótki dotyk boskości
detale
2c-b nbom - diabli wiedzą, ile tego było :/
krótki dotyk boskości
podobne
Rzecz działa się na Sadhanie – cokolwiek małokalibrowym (~150 osób) festiwalu na otwartym powietrzu, urządzonym na obrzeżach Domachowa, niedaleko trójmiasta.
Pole, las, mały chill stage, niewiele większy main, stoisko z jedzeniem i piciem. Namioty, lubiani (bardzo) i zaufani ludzie w ilości czternastu + ja. Dużo dragów. Cudnie.
Na miejsce dotarliśmy w piątek, uprzednio zrobiwszy zakupy; postanowiłem, że na czas imprezy odpuszczę sobie mięso i zabawię się w wege-pozera, jak to określiła B. Prawie cała ekipa to wege/weganie, więc dodatkowe +1 do zżycia, zresztą padlina i tak niezbyt dobrze łączy mi się z psychodelikami. Rozstawiliśmy namioty, następnie zmontowaliśmy wymyślony przez A i P nasz własny Microchill – wielgachny pawilon ogrodowy, równie wielgachny dywan do wylegiwania się, a do tego dodatki w postaci bębnów afrykańskich, didgeridoo, drumli, grilla i w ogóle mnóstwo i ciekawie.
Palenia było dużo, więc od palenia się zaczęło, jak zwykle zresztą. Było nawet bongo, więc klasa. Potem korzystanie z dobrodziejstw naszego obozowiska, trochę chilla, trochę maina, dopalanie, zwiedzanie okolicy.
W końcu przyszedł wieczór, czyli czas na zabawki grubszego kalibru. Pierwszą noc na mainie postanowiłem sobie umilić 2c-b, w ilości ok. 36mg. Podziałało bardzo przyzwoicie, zbijając wywołane paleniem psycho-ruchowe spowolnienie i pozwalając na kilka godzin nieprzerwanej zabawy przy naprawdę świetnych brzmieniach puszczanych przez Taza, Mental Silence i Papaja. Wkręta w taniec była niesamowita, momentami wręcz sam sobie imponowałem stopniem zgrania ruchów ciała do muzyki; możliwe, że nie tylko sobie – krótko przed zwinięciem się do obozowiska usłyszałem za plecami określenie „wymiatacz maina”, na 90% odnoszące się do mnie :D
Sobota upłynęła w podobnym tonie, co piątek; palenie, warzywka z grilla, palenie, chill stage, palenie, granie na instrumentach. Osobna linijka dla trio (a może to był kwartet?), które stworzyliśmy z B i jakimś czyimś znajomym. Oni tworzyli beat na bębnach, ja dorzucałem wypełnienie na jakimś dzwoniącym czymś (na zasadzie tamburynu, ale to nie był tamburyn). Śmiem twierdzić, że osiągaliśmy godne rezultaty.
Przyszedł drugi wieczór, punkt kulminacyjny imprezy (Dohm!), odurzania się oraz tego trip raportu. Spytałem naszego witch doctora, K, co tu wrzucić, żeby było dobrze po nocy spędzonej na 2c-b. Zaproponował 2 kartoniki z 2c-b nbom, które chwilę później wylądowały pod moim językiem.
Oj, nie mieliśmy pojęcia, co owe kartoniki już niedługo ze mną zrobią ;)
Reszta ludzi wybrała różnorodne smakołyki – poszły grzyby, lsd, meskalina, ketamina, 2c-b i jakieś inne dziwne wynalazki doktora K. Na czas loada rozpadał się deszcz, nieco mnie niepokojąc i wpędzając do namiotu. I właśnie w namiocie zaczęło się.
Spodziewałem się działania cokolwiek zbliżonego do dobrze mi już znanego zwykłego 2c-b. Od razu poczułem, że jest jednak jakoś w zasadniczy sposób inaczej, mimo występujących podobieństw. Spadające na namiot krople deszczu zaczęły brzmieć.. dziwnie. Każda z osobna zdawała się odbijać echem, jednocześnie przywodząc na myśl trzeszczenie elektryczności. Białe wnętrze namiotu zaczęło nabierać coraz większej ilości barw. No ładnie, pomyślałem, czując, jak działanie substancji cały czas narasta. Nie, żeby mi to przeszkadzało – jest udana impreza, może być mocno. Deszcz na całe szczęście ustał, wyszedłem więc z namiotu, stając jak wryty po szybkim rozejrzeniu się dookoła. Nigdy dotąd nie miałem prawdziwych wizuali, takich, które ludzie opisują w trip raportach, typu fraktale, ferie kolorów, ruszające się otoczenie. Tymczasem stojąc po środku nieoświetlonego zadupia po zapadnięciu zmroku miałem wrażenie, że jestem w jakimś przesadnie udekorowanym wesołym miasteczku. Wszędzie niezliczone ilości kolorowych punktów – na drzewach, na ziemi, na niebie. Co to ma być?! Nie byłem wręcz w stanie zdecydować, czy to, co widzę, to wizual wywołany zażytą substancją, czy może ma miejsce coś innego; coś więcej, niż na co dzień, coś, co było zaplanowane, ale albo tylko ja, albo wszyscy o tym nie wiedzieli. Jakaś zaawansowana technicznie zabawka uruchomiona przez organizatorów imprezy? Koniec dotychczasowego porządku, nadejście psychodelicznej ery? Nie miałem pojęcia, nie byłem też już w stanie racjonalnie myśleć. W umyśle zakorzeniła mi się ta druga opcja – że dziś w nocy stanie się coś rewolucyjnego. Nic to. Jest impreza, jest masa, będzie grać Dohm – trzeba iść na maina.
Z motoryką i ogólnym ogarnięciem nie było problemu. Wciąż był jednak kurewsko silny wizual i ten mindset, że tu się dzieje coś. O dziwo, na wyłożonym sianem leśnym parkiecie i przy zwisających z drzew świetnych przestrzennych dekoracjach (wyrazy uznania dla ekipy z Mystic Arts) wzrokowo nieco się ustabilizowało, rozpędu nabierała zaś psychiczna wkręta. Nigdy dotąd nie wzbraniałem się przed tym, co chce mi pokazać zażyty psychodelik, teraz jednak czułem, że narastająca psychodela jest wręcz zbyt intensywna. Spróbowałem skupić się na samym tańczeniu, starając przestawić się na zwyczajowe imprezowe „tu i teraz”, odnaleźć znajomy rytm w pogłębiającym się szaleństwie. Nie szło. Zaczęły się omamy słuchowe. Co i raz słyszałem, jak wołane jest moje imię (dokładniej to ksywka – wołają mnie ‘Hun’ :3). Wpierw trzy osoby, potem już więcej, aby w końcu słyszeć chór głosów, jakby naraz wołali wszyscy uczestnicy imprezy. Widzę jednak, że nikt nie woła, nikt nawet nie patrzy w moją stronę. Kto, skąd, czego? Wołanie zdawało się dobiegać z lasu, zza barierki wyznaczającej granice main stagea. Będąc już całkowicie w szponach psychodeli, podszedłem do barierki sprawdzić, czy faktycznie nie stoi gdzieś za nią grupa nawołujących mnie osób (nie stała). Ja pierdolę. Serio, co to ma być? Wróciłem na parkiet, ponownie próbując po prostu imprezować.
Ciężko jednak imprezować, kiedy czujesz, że tracisz kontakt z otaczającą cię rzeczywistością. Albo inaczej – że zaczynasz oscylować jednocześnie tutaj, jak i w jakimś psychicznym, niematerialnym wymiarze. Czułem, jakby mój umysł przechodził jakąś przyspieszoną ewolucję. Z psychodelikami znam się nie od dziś, ale serio, na takich obrotach moja mózgownica jeszcze nie działała. Ani w tym miejscu. Wyczuwałem dookoła (w owym wymiarze, przyjmijmy już to określenie) inne istoty. Nie miały żadnej formy, byty stricte psychiczne. Porozumiewały się ze sobą i ze mną, ale nie za pomocą słów, które są potrzebne istotom fizycznym – ich językiem były uczucia, doznania, skojarzenia. Zdecydowanie zauważyły moją obecność i zdawały sobie sprawę, że jestem tu obcy, ale jednocześnie przekazały, że to nic złego, żebym nie czuł się jak nieproszony gość i że być może należę do tego świata bardziej, niż kiedykolwiek należałem do mojej dotychczasowej rzeczywistości. Dowiedziałem się, że tutaj nie ma ograniczeń, jakie narzuca cielesność i świat fizyczny. Ogranicza mnie jedynie moja wyobraźnia. Mieszkańcy zachęcili mnie do eksperymentowania; wyrzucenia z psychiki jakichkolwiek barier i kształtowania siebie – od siebie bowiem należało zacząć. Tak też zrobiłem, jednocześnie usiłując wymyślić, co mogę zrobić ze sobą, jeśli mogę wszystko. Ok, chcę porzucić swoją formę. Spoko, nie ma problemu – po chwili poczułem, jak zmieniam postać ze stałej na gazową. „Oooooo kurwa oO” przesłałem w eter, w odpowiedzi czując swego rodzaju zadowolenie, że najwyraźniej łapię o co chodzi, oraz zachętę do dalszego badania możliwości. Idąc obranym torem myślenia, spróbowałem z cieczą – i ponownie, po chwili czułem się wodą; w jakiś sposób miałem wpływ na swoje ruchy, jednocześnie będąc tak niestały i bezwładny, jak woda w jeziorze. Ciężko wyjaśnić; pobądźcie sobie kiedyś cieczą, to zrozumiecie. Obie formy były niesamowicie przyjemne, przez chwilę przeskakiwałem sobie dowolnie z jednej do drugiej, usiłując zdecydować, która bardziej mi odpowiada. W końcu uznałem, że ciekła.
„Sąsiedzi” uznali, że poruszam się zbyt ostrożnie. Przekazali mi coś w rodzaju mini instrukcji, wraz z „nie pierdol się, po całości”. Tak więc chwilę później zapieprzałem po naszej galaktyce, przeleciałem do drugiej tunelem zbudowanym z cegieł, z których każda była pokryta unikalnym, nieopisanie skomplikowanym wzorem, rozlałem się na plaży z kamieniami w kształcie kryształów, połączyłem się z oceanem, odczuwając cały jego ogrom jako własne ciało. I mnóstwo innych rzeczy, części których nie pamiętam, większości pamiętanych zaś nie mam jak opisać. Nagle pojawiła się nie tyle propozycja i nie tyle rozkaz, co informacja – zostajesz tutaj. Należysz do tego wymiaru, cały ten świat fizyczny to jakaś kpina i popierdółka. Moja reakcja? Ok. Rzeczywiście, całe dotychczasowe życie wydawało się, w porównaniu z tutejszymi możliwościami, spędzone na byciu zamkniętym w ciemnym pokoju 2x2m, związanym i zakneblowanym. Tu jednak odezwała się racjonalna część mnie – przecież to jest niemożliwe. Jak niby mam się na stałe tu przenieść? I co więcej, z jakiej racji, czym sobie na to zasłużyłem? Przecież to jest nic innego, jak boskość. Ot tak naćpałem się, ogarniam, więc mogę zostać bogiem? Każdy tak może? Dowiedziałem się, że nie każdy. Pojawił się kolejny omam słuchowy, tym razem w postaci tekstu z „A new way…” Shpongle – „..and what they are doing with this visible language that they create is they are making gifts! They are making gifts for you!..” z ostatnim fragmentem powtórzonym kilkakrotnie. Dowiedziałem się, że tak naprawdę to nic super wielkiego, że mogę tu być, ponieważ u siebie tracę tylko czas i marnotrawię potencjał, oraz że jestem wystarczająco dobrą i nie skoncentrowaną na sobie osobą, by dostać taki prezencik. Co więcej, ktoś już tu na mnie czeka.. Oh fuck.. ekipa?! Co wy tu? Jak to, wy już przeszliście? O wy chuje, od dawna tak macie? Jak to „zaplanowaliście, jestem gotów”? Nie no, spoko, dajemy.
*Gwoli przypomnienia, cały czas byłem na parkiecie; jak wyglądał mój taniec, nie mam pojęcia*
Wkręta ewoluowała. Nabrałem przekonania, że wszyscy ci ludzie, którzy teraz w swych fizycznych formach wyglądali wręcz żenująco śmiesznie (tak, to dobre określenie), ot tak przyodzieli mięso, kości i resztę badziewia, żeby doprowadzić mnie do tego momentu. Że cały ten festiwal to coś w rodzaju rytualnego przyjęcia – niespodzianki dla mnie (czuję się bardzo głupio i naiwnie pisząc to :x) z okazji mojego dojrzenia do przejścia tam, gdzie należę. Zacząłem widzieć całe moje dotychczasowe życie w formie psytrancowego utworu (owszem), który rozwijał się aż do mającego nadejść już za chwilę interludium. Wszystko, co przeżyłem, ułożyło się w sensowną całość, zaś impreza, w której właśnie uczestniczyłem, miała być punktem kulminacyjnym, scalającym wszystko w „Ja”. Ludzie z ekipy mieli mi w tym pomagać od jakiegoś czasu, pokazując inne stany świadomości, przestawiając na „prawdziwą” muzykę i oferując ten specyficzny rodzaj więzi, który występuje między ludźmi dzielącymi doświadczenia psychodeliczne. Teraz, kiedy uznali, że już można, K dał mi odpowiednią dawkę substancji, słuchałem odpowiedniej dla mnie do tego wydarzenia muzyki (raaaany, ależ Dohm grał <3) i już czas, żebym do nich dołączył. Wizualnie ciężko było mi się już zorientować, gdzie tak naprawdę jestem. W jednej chwili tańczyłem na sianie, w następnej na miejscu siana pojawił się betonowy parkiet jednego z klubów, w którym imprezowaliśmy. Po lewej stronie widziałem „miasteczko” z zeszłorocznej ozory. Ludzie wydawali się zmieniać swoje formy. Zobaczyłem tęczową bluzę P, podszedłem więc do niej. Tylko czemu P nagle jest większa ode mnie? Uh, pewnie jej partner M założył bluzę. Patrzę na postać – nieznajoma twarz, to na bank ani P ani M Ale czemu ma jej bluzę? Ok, szaleństwo, bełkot, ten świat się kończy. W tym momencie pod mainem zaczął się fireshow, co odebrałem jako znak, że zaczynamy. Najwyraźniej miałem umrzeć, a jak umierać, to raczej nie na stojąco. Podszedłem więc do miejsca, które zostało (oczywiście, celowo) wygniecione stopami tańczących w rodzaj ołtarza i cały szczęśliwy zacząłem się kłaść pod mainem. Poczułem, jak czyjaś ręka łapie mnie za ramię i głos „kolego, może pójdź sobie na bok” (czy coś w tym guście). Nie był to żaden wyimaginowany byt, a ochroniarz, zatrudniony właśnie na wypadek podobnych mi przypadków. Nieco mnie to otrzeźwiło, wstałem i odszedłem nieco do tyłu, wtapiając się w tańczący, porobiony tłumek. No i wątpliwości – czemu ten typ mnie stamtąd odgonił? Za wcześnie? O co chodzi? Serio.
Mój wzniosły nastrój legł w gruzach, zaś rytuał przejścia, co do którego byłem w 100% pewien, że będzie mieć miejsce, został zakłócony. Po chwili pojawił się K, K i być może ktoś jeszcze, którzy zauważyli, że trzeba ogarnąć za mnie i powiedzieli, że wracamy do obozowiska. .. po co? Poszedłem jednak, w połowie drogi czując, że przechodzę, położyłem się więc po ciemku na mokrej trawie i czekając, racjonalnie rzecz biorąc, cholera wie na co. Naturalnie owe coś nie nadeszło, nad sobą słyszałem tylko nieco zaniepokojone głosy ludzi z ekipy, że trzeba mnie stąd przenieść do namiotu, tylko jak. Do jakiego namiotu? Przecież już nie ma tam po co wracać. Przecież to koniec i początek. Przecież.. co? Odezwał się M, że może bym po prostu sam poszedł do namiotu. Ok, bez problemu wstałem więc i poszedłem.
Na miejscu ludzi z ekipy nie było za bardzo widać – jak się potem okazało, większość miała wyjątkowo silne doświadczenie i, podobnie jak ja, imprezę zakończyła skulona w namiocie.
Pomału zaczęło do mnie docierać, że żadnego przejścia w inny wymiar nie będzie, że nie wyćpałem sobie lepszego świata i że nieco odjebałem przy ludziach. Sęk w tym, że jeszcze niedawno to, że owo przejście będzie, było dla mnie tak samo pewne, że po nocy nastanie dzień. Nie wiem, jak oddać uczucie przygnębienia i rozczarowania, które mnie dopadło. To uczucie, kiedy okazuje się, że jednak nie doświadczysz boskości i nieograniczonego niczym istnienia. Trzęsącymi się rękoma wystukałem smsa do K, żeby ogarnął mi klona – z jakiegoś powodu wysłanie smsa było dla mnie łatwiejsze niż spojrzenie w oczy drugiej osobie i mówienie do niej słowami. Klona jednak nie dostałem, drugi K powiedział, że nie ma co, że to będzie puszczać już niedługo (nie mam bladego pojęcia ile czasu minęło od wrzucenia do tego momentu). Usilnie starając się nie patrzeć na leżący w kącie nóż (chwilowo śmierć, ta zwyczajna, wydawała się lepsza od stanu emocjonalnego, który mnie dopadł) napełniłem cybuch swojej fajki, licząc, że thc ukoi nieco zszargane nerwy i psychikę. Pomogło. Wciąż byłem roztrzęsiony przeżytym doświadczeniem, udało mi się jednak odnaleźć w zabarwionym zielonym pozytywem mętliku, stopniowo akceptując to, co się stało, jak i to, co się nie stało. Chyba usnąłem. Chyba.
Poranek przyniósł ulgę oraz przetykane spojrzenia reszty imprezowiczów. Obozowisko również nieco ucierpiało; zdaje się, że ktoś przewrócił grill na dywan, ktoś rozlał yerbę (w której M, która zjadła połowę takiego kartonika jak ja, widziała yerbacze-paczacze :D). Ale bajzel jeszcze w akceptowanych normach.
Niestety, zabrakło standardowego wyciszenia się i podzielenia wrażeniami przy krążącym bongu. Była jakaś lipa z powrotem, zamówiliśmy więc transport do miasta (kierowca taryfy nieźle się zdziwił całą scenerią i pytał jaka to i z jakiej racji impreza), szybko ogarniając manatki i żegnając się z tymi, którzy jeszcze nie wracali. Miasto, dworzec, pociąg, wawa, dom. Witaj w swoim świecie, do którego chyba jednak należysz.
Reasumując, doświadczenie na swój sposób piękne (bądź co bądź, liznąłem boskości, a przynajmniej swojego o niej wyobrażenia), bardzo silne, acz niespodziewane, tym samym zatem przeżyte w cokolwiek niesprzyjających warunkach – takie tripy to na łóżku, w domu, a nie pod mainem. A przy okazji pozwalające na głębszą analizę własnej psychiki – skąd taka wkręta? Czy w psychodelikach szukam ucieczki? Czy aż tak mi tu źle?
Czy faktycznie posiadłem mentalność cieczy?
Nie wiem. Teraz już mnie to nie ryje. Co przeżyłem, to moje. Wtedy było prawdziwe.
I po kilku dniach uznałem, że nie żałuję.
- 15043 odsłony
Odpowiedzi
Super!
bardzo fajnie napisany raport, chociaż to już raczej forma opowiadania ;) ale dzięki temu świetnie się czyta, bardzo przystępny styl
no i przechodzenie między fazami - miazga! z tym sie jeszcze nie spotkałem, zazdroszczę przeżyć :D, pozdro!