kwasowa dziura absurdu
detale
Opioidy: Kodeina (często), Oksykodon (często), Morfina (często), Tramadol, Heroina, Fentanyl, PST, Buprenorfina
Benzodiazepiny: Klonazepam (często), Alprazolam, Klonazolam, Estazolam, Nitrazepam, Midazolam, Etizolam, Bromazepam, Flunitrazolam, Flualprazolam
Psychodeliki: LSD, Grzyby, 2C-B, 4-HO-MET, Marihuana, Haszysz, AM-2201
Dysocjanty: Ketamina, Podtlenek Azotu, DXM
Delirianty: Dimenhydrynat, Benzydamina, Difenhydramina, Mirystycyna
Inne: Propanbutan, Alkohol, Sertralina, Zolpidem, Rapee, 5-HTP
raporty delirium
kwasowa dziura absurdu
podobne
Wielokrotnie zabierałem się za pisanie tego raportu, mogło to być nawet kilkanaście razy, ale za każdym razem w końcu się poddawałem, usuwałem wszystko i wracałem do punktu wyjścia. Opisanie tego tripu w jakkolwiek spójny, nieimprowizowany sposób wydawało się niemożliwe już dzień po, dlatego ostatecznie decyduję się zamieścić wiadomości, które pisałem do znajomego bezpośrednio po „przebudzeniu się” z tripa, kiedy tylko jako tako odzyskałem świadomość tego kim jestem i gdzie się znajduję (po drobnych poprawkach). Wymiar szaleństwa i absurdu w który wyrwał mnie ten miks nie jest porównywalny do żadnych innych doświadczeń które przeżyłem- nie polecam go powtarzać ze względu na domniemane niebezpieczeństwo (moim zdaniem dość duże ryzyko porycia się albo udławienia w ketaminowym półśnie), jednak odmienił mnie raz na zawsze i był przełomowym momentem w moim życiu.
Mając już wielokrotne doświadczenie z LSD, Candy Flipami i ketaminą, po przeżyciu 2 świadomie wywołanych K-hole, zdecydowałem się na ten odważny krok nie bardzo mając pojęcie co mnie czeka. Myślę, że byłem rozochocony „niesamowitością” K-hole przeżytego noc wcześniej, które tak jak poprzednie było boskim, terapeutycznym i kojącym przeżyciem.
T=0:00
Zarzuciłem 160ug kwasa i czekałem aż się porządnie rozkręci- trochę to zajęło. Miałem ten sam bajeczny setup, którego używam w domu do tripów- ciemność, jedynie kolorowa lampka-hologram rozlewająca się miejscami bardzo delikatnym niebieskim światłem po ścianach i suficie i muzyka- głównie ambient. Na pętli- mój ulubiony „Lichen” Aphexa Twina, także jego „Rhubarb” i „Stone in Focus”. Moje ukochane „Distant” i „Dreams” od Nuages. Dużo Keosza, który stał się moim ulubieńcem w tej kwestii, trochę Crystal Castles, ale też „Table For Two” Abela Korzeniowskiego, które akurat leciało w momencie gdy się przebudziłem i całkowicie przytłoczyło mnie swoim pięknem. Można powiedzieć, że muzyka była cholernie ważną częścią tego tripa, bez niej byłby zupełnie inny i mógłby być koszmarnym badtripem. No i bardzo ważna część setupu- ciepłe łóżko i kołdra.
T=2:00
Kiedy tylko czułem, że kwas rozkręcił się na maxa, zarzuciłem pierwszą kreskę ketaminy- około 250mg. Warto dodać, że była to czysta, niemieszana ketamina z pewnego źródła. Tym razem poczułem działanie już po około minucie. Zdążyłem tylko napisać kumplowi, że lecę, zaraz będzie disconnect. Zażartował coś o umieraniu, ale ja już czułem jak tracę władzę w ciele i za chwilę totalnie nie będę w stanie się nawet podnieść. Ostatkiem sił dociągnąłem całą resztę z worka- to było ok. 150mg. A potem… natychmiastowa odcina.
*opis wrażeń z chatu*
T=6:00
O kurwa, ja pierdolę.
Brak słów, kosmos w chuj.
Jestem już na zejściu, o ile w ogóle można to tak nazwać.
Nie wiem w ogóle co się stało, nie rozkminiam tej fazy.
Ja pierdolę.
T=7:30
Teraz dopiero ogarniam co tu się odjebało, mam aftershock. Mało pamiętam ale tego się nie da opisać w żaden sposób. Tak jak w K-hole miałem wrażenie że mogę zatrzymać czas, tak w kwasowej dziurze czas był wymiarem-zabawką w porównaniu do tych nad którymi miałem kontrolę. To co słyszałem oraz w jaki sposób prędzej narysuję niż opiszę.
Pamiętam jeden moment- czas ewidentnie się cofał, zatrzymywał jakby było zwarcie i znowu biegł do przodu, tylko w przyspieszonym tempie i tak mi coś nie stykało w głowie z 2 minuty, czułem to jakby przeze mnie przepływał prąd i trochę mnie "usmażyło", a potem po prostu wpierdoliło mnie w jakiś całkowity niebyt.
K-hole'm już tego nie nazwę bo to bylo jeszcze bardziej popieprzone. W K-hole nie miałem problemów z pamięcią, czułem że w miarę kontroluję „siebie” w tym co się dzieje. Tym razem to była absolutna poniewiera, totalny wał, ledwo cokolwiek pamiętam. Zero kontaktu z ciałem przez pierwsze x czasu, później godzina 3 w nocy była jakimś pierdolonym punktem wyjścia, ile razy bym nie spojrzał praktycznie ta sama minuta, raz było parę minut po, innym razem znowu 3:00, praktycznie losowe godziny oscylujące wokół tej liczby i przypuszczam że moje „patrzenie na telefon” nie miało w rzeczywistości miejsca, było częścią tej jazdy, jednak wkręciłem sobie że to są chwile przebudzenia.
Po tych domniemanych chwilach świadomości znowu wyrywało mnie w wibrujący, między wymiarowy tunel. Dosłownie płynnie, jakby "wibrując" sobie w swoją stronę, przeciąga mnie przez te tunele w kilka momentów odległych od siebie o parę sekund, każdy był już osobną płaszczyzną. Jednocześnie okazjonalnie zacinało mnie między nimi, wszystko miało bardzo "elektryczny" charakter. Nie miałem wielkiego wpływu na to dokąd mnie "wibruje", okazjonalnie miałem przebłyski rzeczywistości ale tylko słyszałem muzykę, nic poza tym. To nie była jedna dziura, wydzierało mnie z jednej do drugiej i stamtąd do kolejnych.
Miałem wrażenie bycia całą falą radiową i jakby próby "łączenia się" odbiorców, dostrajania do mojej częstotliwości wibrowania… kurwa, nie mam słów na to. W sumie utożsamiałem się w pewnym momencie z jednym impulsem elektrycznym płynącym przez mój mózg który wydawał się jakaś potworną industrialną machiną, widzianą właśnie z jego perspektywy.
Przez chwilę. A potem znowu jeb, i tym razem coś czego nawet nie pamiętam a i tak nie umiałbym pewnie opisać.
Gdybym mógł powiedzieć jak wielowymiarowo słyszałem… wyobraź sobie trójwymiarową przestrzeń. Jestem jakimś punktem w środku, a do mnie docierają utwory z różnych momentów w czasie, w odstępach po parę minut, ale każdy jednocześnie. Jedyna analogia o jakiej mogę pomyśleć to zjeżdżalnie w aquaparku, ale jestem „na szczycie” wielu naraz i „rozchodzą się” we wszystkie kierunki jednocześnie zaginając się i zmieniając położenie. Każda z nich dostarczała dźwięk z innego punktu w czasie do „wylotu” tych rur, niektóre rury znikały i pojawiały się inne, balans głośności między nimi zmieniał się. Słyszałem „normalnie” i pełnowymiarowo kilka „rzeczywistości” naraz, ale zupełnie nie pokrywały się, każdą z nich dzięki temu „umiejscowieniu” u wylotu rur słyszałem zupełnie osobno- jest to totalna abstrakcja, zdaję sobie z tego sprawę. Dosłownie czułem przestrzennie i słyszałem zaginanie się i wibracje w trójwymiarze każdego z tych tuneli i realnie słyszałem dźwięk w każdym z nich. Jakbym miał różne pary uszu, każda jednocześnie na zupełnie innej fazie, z inną wadą słuchu, a do tego wszystko ciągle się zmieniało.
Czas to był jakiś śmieszny wymiar który zatrzymywał się i cofał jak w zepsutej zabawce.
Wszystko analogicznie nawiązywało do teorii strun. Kolejnym wymiarem, na który jak mi się wydawało „wskoczyłem” po czasie i po "alternatywnych rzeczywistościach" był ten związany z trójwymiarowym postrzeganiem wyimaginowanych "tuneli", z których każdy reprezentował trójwymiar i czas nad którymi miałem jakieś panowanie. Przemieszczałem się dowolnie przez trójwymiarową „nadprzestrzeń” połączoną tunelami z masą innych trójwymiarowych przestrzeni, każda ze swoim własnym biegiem czasu. Tu już zbliżamy się do tego czego opisać się nie da, ale dalej niewiele już pamiętam.
T=12:00
Kwas zszedł. Jeszcze trochę siedzi na wzroku, źrenice wyjebane, bodyload w końcu ustał. Raczej zero negatywnych efektów na psychę... wręcz przeciwnie. Czuję się jakbym zrozumiał sens istnienia… ale tym razem nie zapomniałem.
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi- jest to bowiem tylko moja interpretacja przeżycia- dostałem jasną informację, że nie ma sensu istnienia takiego, jakim chcielibyśmy go widzieć. Jest jednak w życiu cel, który każdy może odnaleźć. Ten cel to tworzenie. Łapanie piękna chwili i utrwalanie go chociażby w formie sztuki. Jesteśmy tylko śmiertelnikami bez celu i jesteśmy skazani na powtarzanie wszelkich cyklów tak długo, aż osłabniemy i rozpadniemy się w proch. Jesteśmy uwięzieni w czasie- jest on dla nas i otaczającego nas wymiaru wektorem jednokierunkowym któremu jesteśmy całkowicie poddani. To on pcha nas do przodu, zaczyna wszystko i kończy wszystko i mimo całej „boskości” tripa nie czuję się ani trochę mniej „nieśmiertelny”. Moja śmiertelność została mi uświadomiona i poczułem się jeszcze mniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Jedyna rzecz, jaką możemy zrobić, to zrodzić coś, co w swej naturze jest nieśmiertelne i zostawić to po sobie. Uchwycić piękno chwili i istnienia. To Opus Magnum ludzkości, nie zobaczyłem nic więcej.
POST SCRIPTUM
Przechodząc do meritum, było to doświadczenie absolutnie absurdalne i żadne słowa nie mogą oddać tego, co czułem i odbierałem. Nie wierzę, że bym się na to odważył wiedząc co mnie czeka. Wszystko miało bardzo „fizyczno-matematyczny” charakter, wiele moich przeżyć i tego czego doświadczyłem ma pokrycie w fizyce kwantowej i teorii strun- ale to bardziej jako ciekawostka.
Główne skojarzenie to prąd. Fala, częstotliwość, ruch. Wibrowanie, które umożliwiło mi transport między płaszczyznami praktycznie w dowolnym kierunku. Momentami czułem że żyję, czymkolwiek to jest, a momentami byłem tym małym impulsem elektromagnetycznym zacinającym się gdzieś na łączu między neuronami.
Czy mogę polecić ten miks? Absolutnie nie. Nie wydaje mi się, żeby to było bezpieczne. Każdy próbuje na własną odpowiedzialność. Peace!
- 6945 odsłon