mały trip.
detale
raporty panszaman
- Don Mescalito - najlepszy tatuażysta w mieście.
- Istotyto.
- Wielki Kreator.
- Randka z Changą. Przyrodniczy film nD o życiu.
- Niezłe wariactwo. Psychodeliczny miks z potężnym DMT.
- Miłe spotkanie z duchem Łysic.
- LSD w krysztale.
- Wigilijny szał popigulonego Misia.
- Największy bad trip starego kwasiarza.
- Generator Chmur.
mały trip.
podobne
Witam. Procedura wymaga, bym przypomniał, że niniejszy trip raport to czysta fikcja, jak się zresztą każdy domyśla;-)
Co jest na tym obrazku? To chyba część większego obrazu. No nic. Trafiły mi się 2 dziwne kartony. Za to w 100% LSD. Podobno niezłe kosiory. Rzekomo 2 razy mocniejsze, aniżeli normalne, no ale nie raz już to słyszałem. Obiecałem bratu, że zostawie z tego coś na wspólnego tripa. Starałem się więc uciąć 2/3 papierka na samotną podróż. Wyszło ciut więcej hehe... Jakoś tak 3/4. Napalony na kwasobranie (nie miałem kwasa w gębie blisko pół roku) wstałem o 8:00 w tamtą późnowiosenną sobotę. Ogarnąłem się, zjadłem śniadanko i około 9:00 zarzuciłem. Chata wolna, więc planowałem tego tripa odbyć właśnie w domu z moimi kamyczkami (mam niemałą kolekcję minerałów i kamieni szlachetnych). Poszedłem do sklepu, spotkałem ziomka, pogadałem z nim jakieś 20 min. i wróciłem na hacjendę. Usiadłem w dużym pokoju w lotosie, czekając, aż wejdzie, troche medytując. Spojrzałem na pewną roślinkę, która to wisi sobie w doniczce na ścianie. Zacząłem ją kontemplować. Jej listki wyrastały z delikatnych, cieniutkich łodyżek, które to rosły równolegle do powierzchni Ziemii. Pomyślałem sobie: Jakaż ona jest silna. Przecież te gałązki są jak jej ręce, które cały czas dźwigają ciężar swój i listków w niezachwianej pozycji poziomej. Nie mogłem się nadziwić, że choć tak drobna, to jednak tak potężna to roślina. Oczywiście na dodatek piękna. Wyszedłem na balkon, a tam... przecudowne, błękitne niebo z samolocikami, jak nazywam malutkie chmurki kłębiaste (jak obłoczek Songa z Dragon ball'a). Jaskółki latały nad blokami, łapiąc wiatr. Po prostu się bawiły. Podlatywały z wysiłkiem pod wiatr, by po chwili obrócić się (na wiele przenajróżniejszych sposobów) w locie i szybować z wiatrem, wykonując przy tym szereg ewolucji. Świetnie się z nimi bawiłem. Latałem w zachwycie razem z nimi chyba ze dwie godziny. Poczułem, że nie wyrobie w domu, że musze do natury. Byłem w tak wyśmienitym humorze, że mógłbym dzielić się nim z innymi. A właśnie! Gdy tylko tak pomyślałem, to zadzwoniłem do K. (on tylko raz wrzucił kwasiwo i to połówkę, ale lubi przebywać z zakwaszonymi ludźmi), który powinien właśnie teraz skończyć pracę. Odebrał i powiedział, że jedzie z H. za chwile nad rzekę nad "wodospad". Od razu spytałem gdzie są, a byli przy swojej tyrce (H. pracował wtedy razem z K.), jakieś 5 kilometrów ode mnie. To czekajcie na mnie - skwitowałem, szykując się już do wyjścia.
Wsiadłem na rower, upewniłem się, że wziąłem ziółko i ruszyłem w drogę. Jechało się, jak zawsze na LSD bajecznie. Dotarłem do nich, ale nie skomentowali mojego uśmiechu od ucha do ucha, więc co się będę chwalił, że tripuje sobie. Szybki wpad do sklepu po bro i mykamy nad rzekę. Jechałem tym szlakiem rowerowym parę razy i przypomniałem sobie, że tam są konie! A "wodospad", to rzeczywiście spad wody, ale jakiś 30-sto, no może 40-stocentymetrowy. Jak to zwykle na rowerze zakwaszony mógłbym jechać na koniec świata i spowrotem, ale H. zaczął marudzić, że długo jedziemy. Wybraliśmy więc polankę, na której klapnęliśmy. Włączyłem ambienty, K. chciał zapodać swoją muzykę, ale H. stwierdził, że ta jest ok. Zniecierpliwieni towarzysze chcieli zjarać małe conieco, więc i tak się stało. Przed oczami latał mi bzyg. H. obserwował, co robię, a ja, jako że ten owad mnie rozpraszał, wystawiłem palec i kazałem mu siadać, albo spadać. Oczywiście niewerbalnie. Wolał usiąść, co H. skwitował: No nie pierdol!!! Co prawda H. widywał już, jak przyciągam np. motyle, ale tripował wtedy zawsze ze mną. Mówię do niego, żeby wystawił palca, po czym przekazałem mu bzyga. Nie mógł uwierzyć:-) hehe. Wstałem. Rozejrzałem się po polanie. Trawa układała się w takie wzorki, że widziałem w niej gandzie. Powiedziałem chłopakom, że zjadłem kwasika, czym narobiłem ochoty H. Z kolei K. nie mógł przeżyć, że sie nie poznał hehe. Wstałem i połaziłem chwilkę dookoła polanki, mówiąc, jaka to zipka jest śmieszna. Z wysokości ud rzuciłem na ziemie butelkę w 1/3 wypełnioną jeszcze wodą. Upadła na stojąco, co oznaczało, że grawitacja miała właściwy kierunek, a ja byłem bardzo stabilny. Jest bowiem zależność między stanem umysłu, a siłą, którą nazwał Newton. Pogadaliśmy jeszcze troche, ale chłopaki zdecydowali się zbierać do domu.
Wracając musieliśmy przejechać przez las, a w zasadzie park leśny. Tu postanowiłem sobie poszusować, więc pożegnałem chłopaków i jeździłem w te i spowrotem (lasek jest troche pochylony, więc w jedną stronę jest praktycznie cały czas z górki, a w drugą pod). Pęd generował wiatr we włosach. Uczucie niezwykle przyjemne. Po paru rundkach udałem się na jedną z paru powojennych strzelnic. Miałem nadzieję spotkać tam sarny, bo czasami na nie tam natrafiam, ale niestety zostało mi tylko delektowanie się drzewami obrośniętymi bluszczem. Spaliłem jointa, słuchałem śpiewu ptaków i po jakimś czasie zebrałem się do domu na jakiś posiłek. Pozdro.
- 7763 odsłony