zerwanie połączeń
detale
raporty babytripper
zerwanie połączeń
podobne
Bohaterowie historii: ja, dwa pitbulle i trójka dobrych znajomych - Krzysiek (posiadacz ww. pitbulli, doświadczony w ćpaniu, pozostał trzeźwy), Maniek (wspólnie zaliczyliśmy tripa na kwasie, on oprócz tego też jakieś okazyjne psychodeliki), Anka (dziewczyna Krzyśka, równie doświadczona co on, fanka DXM).
Imiona oczywiście zmienione.
Godzina 18:00 - ja, Maniek i Anka połykamy po opakowaniu Acodinu w tabletkach, bez zbędnego rozdrabniania się - na raz. Kończę robić sałatkę, którą radośnie wyjadamy z michy, jedynie Krzysiek się fatyguje po miseczkę. Przygotowujemy sobie przestrzeń - materac na podłodze, kołderka i podusie na rozłożonej kanapie. Muzyka plumka w głośnikach, dorzucamy do kominka, ja ogarniam kuchnię, upewniam się, że napoje - absolutnie bezalkoholowe - stoją na wierzchu i w jednym miejscu. Wychodzę na fajkę, wracam, krzątam się niecierpliwie, jak to zwykle, gdy czekam aż substancja wejdzie.
Anka twierdzi, że trip jest przyjemnie relaksujący i że trwa 6 godzin. Dowiaduję się też, że chodzi się po tym inaczej i dość trudno jest po schodach oraz że ładuje się od pół godziny do godziny.
T+ 30 min. Zaczynam się czuć nietrzeźwa. Lekko się świat buja, ale nie jest to jeszcze nic wyjątkowego, ot, stan lekkiego najebania.
T+ 1h Zaczyna to być zdecydowanie odróżnialne od najebania innymi rzeczami, czuję się ogłuszona i dochodzą efekty fizyczne. Anka drapie mnie po plecach, a ja się w tym zatapiam, jest przyjemnie. Wchodzę na górę, idzie mi jeszcze bez problemu, ale chodzi się inaczej. Kładę się tam na łóżku i odpływam na jakiś czas, może z 10 minut, świat wiruje. Schodzę, nawiguje się coraz trudniej i trudniej.
Rozkręca się to równomiernie coraz bardziej i bardziej.
T+ 2 h Teraz już czuję pełne efekty chodzenia "jak robot", podnoszę nogę i stawiam ją, jakby była złożona z kwadratowych elementów, ale jest to wygodne. Wstawanie jest łatwiejsze, jak na sprężynach.
Ale najdziwniejsze są odczucia fizyczne, które teraz uderzają z pełną mocą. Opisanie tego słowami będzie zaledwie liźnięciem tego jak się czułam, ale spróbuję przynajmniej częściowo - jestem jakby zanurzona w żelowo-puchatej substancji, która z przyjemnym ciężarem napiera na całą powierzchnię mojej skóry. Tak jak na emce przyjemność się rozlewa po ciele od środka, tak tu pochodzi bardziej z zewnątrz. Tyle przynajmniej zapisał mój mózg, bo oprócz tego pamiętam zachwyt uczuciem tak absolutnie innym od czegokolwiek co czułam w życiu, że najwyraźniej nie szło tego tak po prostu zapamiętać i teraz z tej pamięci odtworzyć.
T+2,5 h Wpadam na pomysł, który jeszcze dostarczy mi radości następnego poranka, a mianowicie sięgam po telefon i włączam aparat. Przełączenie go na kamerę zajmuje jeszcze trochę czasu, w międzyczanie - niezamierzenie - strzelam sobie kilka selfie, nie nadających się do publikacji nawet pod groźbą tortur. Wreszcie kamera włączona, przyglądam się swojej twarzy z zafascynowaniem i wyrazem ogłupienia... no dobra, wyglądam jak skrajnie nieogarnięty półgłówek, ale cóż, odkrywam nowy świat, więc jestem w nim dzieckiem. Z jakiegoś powodu wkładam sobie palec do buzi i badam opuszek końcówką języka. Następnie odwracam telefon, chyba chcąc nagrać to co widzę - to przecież oczywiste, że kamera zarejestruje to co oczy, nie? ;) Choć przed oczyma nie ma żadnych fascynujących wizuali, kolory tylko migają jak pojebane, a obraz się rozjeżdża. Znajduję psa, chwilę się z nim tulam i głaskam. Pitbull całą swoją masą mnie atakuje, Krzysiek próbuje go powstrzymać, ja uparcie twierdzę, że wszystko jest ok i niech sobie atakuje, bo teraz ciężar i gwałtowne uderzenia psich łap odczuwam równie miło co relaksujący masaż. Krzysiek jednak powstrzymuje atak i dobrze, bo w obecnym stanie dałabym się zjeść temu psu w całości i nie poczułabym, że to coś nieprzyjemnego.
Kładę się na łóżko i kontempluję swój stan, głównie fizyczną przyjemność, która fascynuje mnie coraz bardziej, tak do czegokolwiek niepodobna.
- Na te odczucia nie ma słów w języku. Stwórzmy własne! - stwierdzam tonem spokojnej oczywistości.
Telefon nagrywa jeszcze jakieś 10 minut naszego bredzenia, Maniek dopiero teraz zaczyna czuć, że mu wchodzi, przy czym nadmienię, że jest też na 300 mg pregabaliny i generalnie jego ta faza nie trzepnie nawet w połowie tak jak mnie. Btw, interesujące, czy jest to właśnie kwestia pregi, czy też małej wrażliwości Mańka na DXM.
T+ 2h 45min Anka twierdziła, że kąpiel na dxmowym tripie jest genialna, więc za jej radą idę do łazienki. Resztki rozumu podpowiadają, aby się jakbyco nie zamykać. Nie włączam światła, gdyż jest już mocno nieprzyjemne. Udaje mi się jakoś rozebrać, w międzyczasie próbuję odruchowo sprawdzić co tam w telefonie - fejsbuki i takie tam powiadomienia - ale obraz rozjeżdża się do tego stopnia, że jestem w stanie widzieć literki tylko po zamknięciu jednego oka, każde źródło światła atakuje jakby chciało oczy wypalić, a skupienie myśli na zrozumieniu informacji jest niemal niemożliwe.
Dotarłam na peak doświadczenia.
Ładuję się do wanny, puszczam wodę i zatapiam się w niej. Wspomnienie tego jak się dokładnie czułam nie zostaje zarejestrowane do końca, bo poziom nierozumienia niczego jest niewyobrażalny. Na chwilę do łazienki wchodzi Krzysiek i coś chce mi powiedzieć, ale ja tylko zakrywam oczy od światła, błagam o ponowne zgaszenie go i próbuję przekazać strzępkami ludzkiej mowy, że nie jestem w stanie zrozumieć teraz niczego co do mnie powie. Wracam do pluskania się w wodzie i naćpaniu.
Wydaje mi się, że gdzieś w trakcie peaku krzyczałam lub płakałam. Wspomnienie jest mgliste i nie jestem pewna czy zatriggerowało to światło, podniesiony głos kogoś z pokoju obok, czy to jak bardzo uciekał mi obraz i myśli - w trakcie całego tripa parę razy te rzeczy włączały mi ostry dyskomfort i wydaje mi się, że to w łazience zareagowałam krótkim wybuchem emocji.
Mimo to jednak kąpiel pamiętam jako dobre doświadczenie. Udaje mi się w łazience przeczekać, aż z powrotem będę w stanie choć w minimalnym stopniu funkcjonować i przetwarzać informacje.
T + ~3-4h Udało się wyjść z wanny, wciąż patrzy się bardzo ciężko, co jest męczące, więc aby sobie poprawić jakość patrzenia... zakładam okulary. Jak się można domyślić, teraz z perfekcyjną ostrością mogę widzieć jak wszystko zapierdala we wszystkie strony ;) No jakość patrzenia Ultra HD. A raczej Ultra HDXM.
Zamieniam jeszcze parę słów z ludźmi, zanim znów legnę na kanapie. Teraz uderzają mnie autentyczne efekty dysocjacyjne. Zaczyna się od poczucia, że mam na wszystko wyjebane. Nic nie jest istotne, do niczego nie czuję emocji.
- Mogłabym teraz umrzeć i to by było okej. Nic by się nie stało. - stwierdzam spokojnie i beznamiętnie (według Mańka powtórzyłam to jeszcze kilka razy). Brzmi to supermrocznie, ale nie były to myśli samobójcze, ani nic nieprzyjemnego. Po prostu te słowa udało mi się znaleźć, na opisanie bezgranicznej, łagodnej obojętności, względem wszystkiego, łącznie z własnym istnieniem.
Wychodzę na fajkę, zmęczona już muzyką, która przez większość tripa dobrze się ze mną zgrywała. Teraz jednak chcę się odciąć od wszystkiego co mnie otacza. Włączam jakieś ulubione rockowe kawałki z mojej ostatniej playlisty - elektronika jest dla mnie fajnym odkryciem ostatnich miesięcy, ale na osobistej playliście wciąż jej niezbyt dużo.
I teraz DXM pokazuje swoje pełne efekty. Już po peaku tego silnego rozjechanego najebania. Dopiero teraz pojawia się zmiana w myśleniu, której nie byłabym w stanie sobie na trzeźwo wyobrazić i do tej pory nie umiem przywołać dokładnie tego uczucia. Otóż... nie wiem kim jestem. Mam świadomość swojego ciała, trochę słabo je czuję, ale wiem, że tu stoi, może się ruszyć i odezwać. Ale nie mam poczucia tego, że kimś jestem. Mam być może jakieś informacje o tym w głowie, nie wszystkie teraz możliwe do odkopania, ale wiem, że tam są. Nie mam natomiast absolutnie żadnego połączenia z elementami własnej tożsamości. Myślę - czy tak wygląda słynna śmierć ego? Nie wiem, jest to niewątpliwie ciekawe, choć nie umiem wydobyć z siebie silniejszych emocji.
Szukam w głowie połączeń emocjonalnych, szczególnie do osób, które są w moim życiu ważne, przyjaciół, osób, z którymi sypiam, o rodzinie to nawet nie myślę. Ale nikt i nic nie wzbudza żadnego nawet dreszczyku ekscytacji, ciepła w środku, niczego. Sięgam też na moment do kogoś kto na trzeźwo powoduje u mnie negatywną emocję, tak na próbę - i też nic.
Anka wychodzi do mnie sprawdzić czy żyję i zamieniamy kilka zdań. Mówię jej o tym co czuję.
- Nie wiem jakiej jestem płci. - mówię i to chyba nieźle pokazuje skrajne oderwanie sama od siebie. Jestem w stanie wypowiadać słowa i kontrolować ciało, choć czuję je trochę jak ciemną masę pod moimi oczami. Ale zero poczucia, że to ciało jest moje, bo w końcu moje oznaczałoby czyjeś, a nie mam teraz poczucia jakiegoś "ja".
Czuję pełny spokój w tym braku łączności ze sobą. Nie jest to ani złe ani dobre, po prostu... jest.
W końcu zaczyna mnie lekko męczyć brak tożsamości, ale jeszcze nie czuję się gotowa aktywnie poszukiwać drogi powrotnej. Anka marznie, więc wraca, ja jeszcze chcę pobyć sama. Zaczynam czuć, że nie chcę być w towarzystwie żadnego człowieka. Jest to tak dziwne uczucie dla mnie, jako wyjątkowo ekstrawertycznej osoby, że wprawia mnie w lekkie zszokowanie. Owszem, czasem w życiu potrzebuję spokoju i odpoczynku, ale to nie jest to. To jest autentyczna niechęć do bliskości z jakąkolwiek ludzką jednostką we wrzechświecie, nawet do przebywania w tym samym pomieszczeniu i nieemożność do nawet wyobrażenia sobie bliskości z kimś.
T + >5h Wracam i od razu udaję się do sypialni, wpełzam pod kołderkę. Zaczynają mi wracać normalne odczucia z dotyku, kołdra jest po prostu gładka i w zwykły sposób miękka. Nie chcę więcej psytrance'ów, męczy mnie otumaniający beat i plumkanie zza ściany, włączam znów stare rockowe kawałki, tym razem nie z ostatniej playlisty, tylko cofając się do kilku, których słuchałam często dobre 10 lat temu - na przełomie gimnazjum i liceum. Jakbym chciała się jednocześnie bardzo odciąć od chwili obecnej i też trochę sięgnąć do początków tworzenia się mojej tożsamości, tak daleko we wspomnienia jak się teraz da, by ją na powrót do siebie przywołać. Pozwalam tripowi dogasać, a po 6 godzinach, jak z zegarkiem w ręku, wszystkie objawy ustępują.
Wychodzę jeszcze na chwilę z łóżka powiedzieć dobranoc ekipie i dość szybko zasypiam, nieziemsko zmęczona.
Poranek po tripie jest wesoło - zmulony, jesteśmy zmęczeni, ale gada się miło. Zamuła towarzyszy mi jeszcze dwa dni, razem z niespodziewanym efektem ubocznym w postaci mydlano-maślanego posmaku w ustach, którego za cholerę nie idzie zniwelować żadnym jedzeniem, jednak po dwóch dniach sam ustępuje. (Dla pewności przypomnę w tym miejscu, że ćpałam równo przez trzy dni przed tripem, więc nie wiem ile w tym winy samego dexa.)
Podsumowując - nie wiem kto decyduje co jest legalne a co nie, ale go zdrowo pojebało, skoro legalnie za 13 zł można kupić substancję o potencjale kompletnego - nawet jeśli tylko na chwilę - niwelowania poczucia tego kim jesteś, przy jednoczesnych zajebiście osobliwych, przyjemnych i niesamowitych efektach fizycznych. To było nieziemsko intensywne, dziwne i niespodziewane przeżycie. I być może nie jest to barwny TR z fruwającymi nietoperzami i objawieniem parady świętych na niebiosach, ale dla mnie to co czułam było bardziej nieprzypominające czegokolwiek, niż to co się działo po kwasie. Bo po kwasie myśli były uwolnione a wizuale barwne, ale dało się to wszystko przyrównać do innych rzeczy, które czułam lub umiałam sobie wyobrazić i w dużym stopniu mogłam zapisać w pamięci same odczucia. A tu mam świadomość, że przeżyłam zarówno fizyczne odczucia, jak i sposób myślenia, których nie udałoby mi się wyobrazić sobie ani dobrze zapamiętać.
A miało być po prostu relaksująco...
- 5103 odsłony